Paweł Gospodarczyk, money.pl: Co motywuje pana do kandydowania w tegorocznych wyborach do rady powiatu? Dlaczego nie chce pan dalej być wójtem?
Józef Podłużny, naczelnik (1986-1990) i wójt (1990-2024) gminy Godziesze Wielkie w powiecie kaliskim, jeden z 74 samorządowców w Polsce sprawujących władzę przez osiem kadencji: 38 lat, w tym 34 miłe lata w okresie funkcjonowania "prawdziwego" samorządu to długi czas. Ale muszę go zestawić ze swoim wiekiem. Mam już 72 lata życia za sobą. Po prostu uznałem, że już pora, żeby bardzo absorbującą funkcję wójta zamienić na coś mniej absorbującego, aczkolwiek pozwalającego przekazać swoje doświadczenia.
Chciałbym podnieść na wyższy poziom spawy kontaktów na linii powiat-gminy, zwrócić uwagę na to, że jesteśmy nierozerwalnie powiązani, że obie te instytucje muszą ze sobą rozmawiać.
Nie chcę być zakałą dla świetnie rozwijającej się gminy Godziesze Wielkie, a mam świadomość swoich słabości wynikających z wieku. Mam też świadomość, że psychicznie bardziej dopasowuję się do roli człowieka, który będzie na co dzień przypominał w powiecie, że gminy są i trzeba je szanować.
Czuje się pan zmęczony?
W dużej części tak. Mam za sobą trzy powodzie, kilkanaście wichur, duże pożary. We wszystkich tych nieszczęściach uczestniczyłem. Po pewnym czasie człowiek zauważa, że nie dysponuje takimi siłami, jakie są związane z młodzieńczym podejściem. Trzeba było realnie spojrzeć na swoje możliwości fizyczne i dokonać wyboru.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Od 2002 roku był pan wybierany w wyborach bezpośrednich, za każdym razem wygrywał pan w pierwszej turze. Nie miał pan wystarczająco mocnych konkurentów?
Gmina liczy około 10 tysięcy mieszkańców. To tyle, co jedno niewielkie warszawskie osiedle, ale tu wszyscy się znają. Z żoną dotarliśmy w okolice Kalisza przypadkiem, w czasach gdy po skończeniu studiów dostawało się skierowanie do pracy. Mieliśmy dość szybko się rozstać z tym miejscem. Jednak życzliwe nam osoby nalegały, przeciągaliśmy decyzję o wyjeździe. I zostaliśmy.
Godziesze to uboga gmina i nie można było zawsze liczyć, że na wszystko znajdą się pieniądze. Dużo rzeczy robiliśmy swoimi siłami. Nie było pomiędzy nami dystansu, stawałem się członkiem społeczności gminnej. Dwukrotnie w wyborach miałem przyjemność powalczyć z kontrkandydatem, który jest dziś wysoko postawionym posłem PiS.
Chodzi o Piotra Kaletę?
Tak. W każdym razie efekt był taki, że społeczność gminy na wójta go nie chciała, ale na senatora, a później na posła - tak. W ogóle kiedyś te kampanie wyborcze były mniej agresywne, a ja też nie czyniłem żadnych niegodnych podchodów, żeby wygrać. Ale tak się stało. Nie chełpię się tym jednak. Nie mam hasła "zwycięzca" na wizytówce w związku z pokonaniem pana Piotra.
W okresie PRL przez cztery lata był pan naczelnikiem gminy. Jak pan się wtedy dogadywał z władzami wyższego szczebla?
Początek miałem fatalny. Zostałem powołany na funkcję naczelnika po poprzedniku, który niestety trzy miesiące wcześniej został wyprowadzony z urzędu gminy w kajdankach, z podejrzeniami o korupcję. Zapadł wyrok, atmosfera nie była fajna. W grę wchodziły partyjne rozgrywki między PZPR a ZSL. Start był parszywy i to trwało jeszcze przez co najmniej rok.
Panowie, którzy reprezentowali ówczesne organa ścigania, postanowili zapolować też na mnie. Od ludzi dowiadywałem się, że osoby bez mundurów pytają, czy ciągniki, które dostawaliśmy z przydziału od państwa, są przydzielane sprawiedliwie. To samo było z przydziałem na cegły czy inne materiały budowlane, na które był wówczas duży popyt.
Bywało, że tych ciągników dostawaliśmy cztery na rok, a zapotrzebowanie wynosiło 500. Pan, który "dreptał" za mną 10 lat, po latach przy przypadkowym spotkaniu zapytał mnie, czy podam mu rękę. Podałem, jasne, że tak. Ale nie kryłem, że przez niego przeżyłem bardzo przykre chwile. To był zły czas, ale sygnalizujący konieczność nadejścia nowego. Tego dłużej nie dało się wytrzymać.
To był przydział na gminę, a nie na mieszkańca?
Na gminę. Dostawaliśmy do podziału rocznie kilka ciągników, jeden kombajn, kilkaset ton cementu, kilka ton stali zbrojeniowej, kilkadziesiąt tysięcy sztuk cegły, węgiel.
Człowiek starał się, żeby nie dawać nikomu powodów do stawiania mu zarzutów o niesprawiedliwość. Nie mogłem odmówić dokonania podziału.
Kiedyś zrobiłem interes życia. Pani naczelnik z Zielonej Góry miała 10 ciągników, ale skarżyła się na brak zainteresowania. No to poprosiłem, żeby podzieliła się tymi maszynami z nami, bo przecież istniało ryzyko, że nie wykorzysta limitu. Zgodziła się. Zarówno ja, jak i ona, dostaliśmy ogromną reprymendę od władz województwa zielonogórskiego. Nazwali to skandalem.
W ogóle z władzami wojewódzkimi bywało różnie, dość uznaniowo. Jakieś tam środki na zbudowanie jednej, dwóch dróg udało się pozyskać. Potem nadszedł przepiękny okres przemiany ustrojowej.
Na początku lat 90. wspólnie z mieszkańcami doszliśmy do wniosku, że jest kiepsko z telefonami. Były jeden, dwa, trzy numery na wieś, a wsi w gminie mamy 25. Postanowiliśmy podjąć akcję uzyskania środków na telefonizację. Trzeba było dostać pieniądze, wywalczyć kable, zakopać je. Jeździło się pociągiem o 6 rano z Kalisza do Warszawy. Do chwili otwarcia Urzędu Rady Ministrów przy placu Trzech Krzyży trochę się obijałem.
Podczas jednej z wizyt stoję, mróz, do drzwi podchodzi zarośnięty, brodaty człowiek i mówi: "wejdź, bo zmarzniesz, poczęstujemy herbatą". To był Artur Balazs (późniejszy minister rolnictwa - przyp. red.). Nie było sekretarek, recepcji, automatycznych zamków, ale był człowiek.
Jacy byli wtedy mieszkańcy?
Byliśmy uskrzydleni szansą zrobienia czegoś, na co nie musieliśmy dostawać zgody. Podjęliśmy się telefonizacji, budowy wodociągów. Jeździliśmy po Polsce, starając się o dotacje, ale nie była to żebranina. To były rozmowy partnerskie.
Dużo inicjatyw było realizowanych w czynie społecznym. Czyli niespecjalnie mógł pan liczyć na Warszawę.
Wie pan, mieszkańcy za najwyższą przyjemność uznawali to, żeby robić coś wspólnie. 50 facetów kopało rów pod kabel telefoniczny, a dziś pomyślimy: nonsens, przecież od tego jest koparka. Ale ci ludzie wiedzieli, że robią to dla siebie, robili to, bo chcieli.
Brzmi pan, jakby mimo wszystko wyobrażał pan sobie życie bez polityki.
Naturalnie, ale pod jednym warunkiem - dalszego bycia użytecznym. Prawdę mówiąc, ja nie cierpię polityki. Nie cierpię "tak" oznaczającego "nie" i na odwrót.
Za którego rządu było w gminie najlepiej? Za Lewicy, AWS, PO, PiS?
Najbardziej przyjazne relacje między władzami lokalnymi a władzą centralną to czasy premiera Mazowieckiego.
Jego ministrowie prezentowali najwyższe umiejętności nawiązania kontaktów. Z punktu widzenia skarbnika gminy czas największych dochodów to bezsprzecznie okres funkcjonowania Polskiego Ładu za rządów PiS. Udało nam się uzyskać wiele znaczących dotacji. Robimy rzeczy, których ze skromniutkiego budżetu gminy nie bylibyśmy w stanie wydzielić.
Chodzi m.in. o modernizację ogrzewania w budynkach użyteczności publicznej i oczyszczenie rzeki Prosny. To się udało.
Jest pan "za" czy "przeciw" ograniczeniu kadencyjności samorządowcom? Propozycja była żywa na początku rządów PiS.
To karygodny, woluntarystyczny pomysł ludzi, którzy nie znają realiów. Nie wolno odbierać wyborcom możliwości decydowania o tym, kto będzie wójtem, burmistrzem lub prezydentem. Ograniczenie sprawowania władzy do dwóch kadencji to nieuzasadnione działanie decydenta. To odbiera prawa wyborcom.
Rozmawiał Paweł Gospodarczyk, dziennikarz money.pl