Trutnov to niewielkie miasteczko w północnej części Czech. Nieco ponad 30 tysięcy mieszkańców, kilka hoteli, dworzec kolejowy i autobusowy. Do tego Kaufland, kilka marketów Penny, szkół i kościołów. Jeden szpital.
Właśnie do niego wybrałem się w piątkowy poranek, by sprawdzić, czy w czymkolwiek przypomina on nasze Szpitalne Oddziały Ratunkowe. Te, w których często trzeba czekać po 9 godzin, a i tak nie ma gwarancji, że uda się zobaczyć z lekarzem. Prędzej - ze świętym Piotrem.
Podjeżdżam pod trutnowski szpital około 7:30. O miejsce parkingowe trudno, więc muszę zostawić auto kilkaset metrów dalej, na osiedlu. Jestem zdrowy, więc dla mnie krótki spacer to nie problem. Ale dla pacjentów może być trudniej. Pierwszy plus dla polskich szpitali, gdzie często - choć trzeba za nie sporo zapłacić - parkingów nie brakuje.
Naprzeciwko wejścia do pierwszego z kilku budynków szpitalnych widzę wielki szyld SATAN. Na szczęście to tylko sklep z antenami satelitarnymi i akcesoriami RTV.
Szpital z zewnątrz wielkiego wrażenia nie robi, widać, że ma przynajmniej 20-30 lat. Przed wejściem papierosa pali jeden z lekarzy. Pytam o ostry dyżur, bo z planu szpitala niewiele można wyczytać. Rozmówca po krótkim wyjaśnieniu wskazuje drogę - trzeba wjechać na trzecie piętro.
Plan szpitala w Trutnovie niewiele wyjaśnia. O ostry dyżur trzeba zapytać
Docieram do miejsca, które w Polsce nazywamy izbą przyjęć albo SOR-em. Zazwyczaj jest to potężny hol, w którym pomieścić się muszą dziesiątki oczekujących pacjentów.
Tutaj, w miejscu opisanym jako "kozni ambulance a stacionar", czyli "pogotowie ratunkowe i centrum opieki dziennej", wygląda to zupełnie inaczej. Wąski korytarz, kilka ławek, na których siedzi… dwóch mężczyzn. Dają pielęgniarce dokument ubezpieczeniowy, przypominający z daleka kartę EKUZ. Po chwili są już zapraszani do gabinetu.
Dwie osoby na czeskim SOR-ze. Czas oczekiwania - około 15 minut.
Jednego z nich dopytuję, czy to na pewno miejsce, w którym znajdę pomoc internistyczną w nagłych przypadkach. Około 70-letni Jiri ma problem ze zrozumieniem mojego pytania (staramy się rozmawiać po polsku), ale ostatecznie twierdzi, że tak.
Pytam więc pielęgniarki, czy zawsze to tak wygląda. Ta mówi, że dziś akurat jest wyjątkowo mało pacjentów, ale zazwyczaj nie czeka więcej niż 6-7 osób. Czas oczekiwania? Do godziny.
Noga zbadana prawie od ręki
Ruszam więc dalej, tym razem na ortopedyczny ostry dyżur. Tu korytarz jest większy, siedzi też więcej pacjentów - w sumie około 8-9 osób. Ale za to są dwa gabinety lekarskie.
Tuż za mną do poczekalni, wyraźnie kuśtykając, wraz z kolegą wchodzi młody mężczyzna w kurtce motocyklowej. Na nodze ma niedbale zawinięty bandaż.
Siada po drugiej stronie korytarza, a ja włączam stoper. Sprawdzam, ile czasu minie od pojawienia się w poczekalni do wejścia do gabinetu.
W międzyczasie zerkam na zawieszony na ścianie telewizor. Akurat lecą wiadomości, a tam dwa główne tematy - brexit i druga tura wyborów prezydenckich na Słowacji.
Patrzę na zegarek - minęło 15 minut. Po kolei do gabinetów wchodzą kolejni pacjenci, ale motocyklista nadal siedzi. Lekarz poprosił go do siebie dokładnie po 28 minutach i 16 sekundach od jego pojawienia się w poczekalni.
Tymczasem ja próbuję zagadnąć wychodzącego o kulach człowieka o to samo, co na internie. "Czy zawsze to idzie tak szybko?", bo może to po prostu taka pora. Mimo bariery językowej dowiaduję się, że to raczej standard, choć 35-letni Jakub "rzadko tu bywa". Ale skręcił kostkę podczas porannego biegania.
Pytam więc, czy słyszał o tym, żeby ktoś czekał na wizytę u lekarza po kilka godzin. I czy zna przypadki z Polski. Gdy mówię mu o historiach z Zawiercia czy Sosnowca, nie dowierza. Ale przyznaje, że pierwszy raz o nich słyszy.
Na ortopedii spędziłem jeszcze ponad godzinę, ale wielkich kolejek i innych ekscesów się nie doczekałem.
Piętro niżej znalazłem pracownię RTG. Tu ludzi też całkiem sporo, bo w sumie 7 osób przede mną w kolejce. Ale stojąca przede mną kobieta z dzieckiem na prześwietlenie wchodzi po około 35 minutach.
W sumie w trutnowskim szpitalu spędziłem blisko 3 godziny. Niestety nie znalazłem miejsca, do którego trafiają pacjenci z karetek.
Inna sprawa, że nie słyszałem, by podczas mojego pobytu którakolwiek z nich wjechała na teren szpitala na sygnale. Być może najostrzejsze przypadki kierowane są do innych miast. Gdy zapytałem o to jednego z sanitariuszy, ten nie potrafił mi odpowiedzieć. Ani gdy pytałem po polsku, ani po angielsku, ani nawet łamanym niemieckim.
Czechy wzorem dla krajów Grupy Wyszehradzkiej
Jak to możliwe, że za naszą południową granicą służba zdrowia działa tak dobrze? System opieki medycznej jest mocno zdecentralizowany, szpitale są w dużej mierze prowadzone przez gminy. Analizę służby zdrowia w Czechach przeprowadziło nawet kilka lat temu Biuro Analiz Sejmowych.
Czesi - podobnie jak Polacy - płacą ubezpieczenie zdrowotne. U nich jest to jednak 13,5 procent od pensji brutto (w Polsce stawka wynosi 9 proc.).
Większość składki pokrywa pracodawca, który odpowiada za dwie trzecie jej wysokości. Pracownik płaci więc tylko to co zostanie, czyli 4,5 proc. swojej pensji.
Składka nie trafia jednak do monopolisty, jak u nas do NFZ. W Czechach jest kilka funduszy, które zajmują się opieką zdrowotną. Największy i najpopularniejszy jest Powszechny Zakład Ubezpieczeń Zdrowotnych (Vseobecna zdravotni pojistovna CR, VoZP CR), ale oprócz niego istnieje jeszcze kilka branżowych kas chorych.
Pacjent może wybrać, któremu z ubezpieczycieli odda swoją składkę. Nie jest skazany na jednego, tylko może korzystać na konkurencji między zakładami, często również państwowymi.
Z drugiej strony jednak - do niektórych świadczeń trzeba dopłacić. Tak jak na przykład do wizyty na SOR-ze. Koszt? W przeliczeniu na polską walutę wychodzi to kilkanaście złotych (około 100 koron).
W Czechach nie brakuje też lekarzy. Jak wynika z opracowania Biura Analiz Sejmowych, jeden lekarz przypada za naszą południową granicą na niespełna 250 mieszkańców. W Polsce - według danych OECD - jeden lekarz przypada na prawie 500 obywateli.
No i wydatki. Również według danych OECD, Czesi na ochronę zdrowia wydają 7,3 proc. PKB, co w przeliczeniu na jednego mieszkańca wynosi 2544 dolary. W Polsce te liczby wynoszą odpowiednio - 6,4 proc. oraz 1798 dolarów. Czyli kwotowo - o jedną czwartą mniej.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl