Ponoć uczy się pani retoromańskiego? (Jeden z języków państwowych Szwajcarii - przyp. red.)
Niestety nie mam talentu do języków obcych. Dlatego nie stawiam sobie celu, by swobodnie mówić w tym języku. Wystarczą mi podstawowe zwroty grzecznościowe. Dla wszystkich zagadnień związanych z budową i muzeum angielski jest absolutnie wystarczający.
Zatem na co pani te retoromańskie zwroty grzecznościowe?
Tak już mam. Gdy zabieram się za nową dziedzinę czy biznes, staram się, na ile oczywiście jest to możliwe, wejść jak najgłębiej w temat. Zawsze mam świadomość, że nie zostanę ekspertem w wybranej dziedzinie. To jest niemożliwe. Ale ludzie, którzy ze mną pracują, wiedzą, że mam "hands on".
Na zdjęciu: Muzeum Susch
Czy to prawda, że przy tworzeniu strategii inwestycyjnej w startupy interesowała się pani kodowaniem?
Bez tego czułabym się niepewnie, miałabym niedosyt. Nie inwestuję w tematy, które są mi zupełnie obce. Wchodząc na nowy teren, staram się nadrobić wiedzę. Inaczej będzie to dla mnie stracony czas i pieniądz. Podobnie było z odbudową Starego Browaru w Poznaniu. Spędziłam niezliczoną ilość godzin w pracowni architektonicznej. Uczyłam się u boku architektów, ślęczałam nad projektami. Moja ingerencja była na tyle duża, że wydawało mi się, że beze mnie projekt się nie wydarzy. Po latach wiem, że architektura jest bardzo wrażliwa na osobowość inwestora i te budzące emocje obiekty zawsze są wynikiem interakcji między zleceniodawcą a architektem. Zresztą w każdym projekcie, w którym zleca się wykonanie jakiegoś zadania, podstawą jest mądre sformułowanie "briefu".
Zobacz: Nino o biznesie: Sebastian Kulczyk: nadal trochę marzę, by być muzykiem
Chciałam być obecna przy realizacji każdego najmniejszego detalu. Chciałam wiedzieć, dlaczego ten element wygląda tak, a nie inaczej. Dlaczego metalu o określonej wadze nie można zastąpić lżejszym. Dlaczego jest linia prosta, a przecież mógłby być łuk. To w końcu były moje pieniądze, moje emocje i mój czas. Traktowałam to bardzo osobiście. Tak już mam ze wszystkim. Nigdy nie byłam nastawiona na szybkie ogromne zyski. Dla mnie największą wartość stanowi proces i jakość tego, co tworzę. Jestem pragmatyczną romantyczką, droga na skróty nie jest po prostu dla mnie.
Romantyzm w biznesie? Tymczasem złota zasada efektywności brzmi "minimum nakładów - maksimum efektów".
Istnieje takie podejście - dużą łyżką, byleby jak najszybciej się najeść. Znam jednak wielu, którzy oddają serce po to, by w piękny sposób zmieniać rzeczywistość. Bliżej mi do tych drugich. Nie oceniam błyskotliwych przedsięwzięć, które realizują się minimalnym wysiłkiem czy kosztem. Ja po prostu wierzę w solidne, wypracowane projekty, których czas nie jest w stanie "zdmuchnąć".
Na zdjęciu: Mirosław Bałka, NARCISSUSSUSCH, 2018
To czego postanowiła się Pani nauczyć przy okazji inwestycji w budowę Muzeum Susch w Szwajcarii?
Znalazłam się w obcym kraju, musiałam się go uczyć od podstaw. To jest ogromne wyzwanie, a ja postanowiłam się z nim zmierzyć. Lubię słowa Zbigniewa Herberta: "Płynie się zawsze do źródeł, pod prąd, z prądem płyną śmiecie". Realizacja tak skomplikowanego w końcu zadania, obserwowanego z co najmniej niedowierzaniem, wymagała ode mnie ogromnej determinacji i uwagi.
Budowa muzeum w Szwajcarii była kraulem pod prąd?
Otwieram muzeum w okolicach, gdzie jest wielu koneserów sztuki, którzy od pokoleń dziedziczą swoje kolekcje, rozbudowują je. Tutaj ze sztuką obcuje się od dziecka. Szwajcarzy naprawdę mogą pozwolić sobie na duże inwestycje w ekosystem kulturalny. To tak, jak dostać się w paszczę lwa - nie dosyć, że na obczyźnie, to jeszcze nie buduję swojego muzeum na pustyni kulturalnej. Muszę być tak samo dobra albo i lepsza, by oni mnie uszanowali. To jest wyzwanie.
Na zdjęciu: Monika Sosnowska, Stairs, 2016-17
Ponoć brano Panią za żonę rosyjskiego oligarchy?
Być może krążyły takie plotki, ale nigdy osobiście nie spotkałam się z taką opinią. Na początku było zdziwienie. Takie zastanawianie się: “Czy ona sobie poradzi?. Czy nie ma większych problemów? Po co ona to robi właściwie? No po co?” Myślę, że przede wszystkim wciąż z niedowierzaniem patrzy się na samodzielne, silne kobiety w biznesie i w sztuce.
Z tej męskiej perspektywy kobiety nie mogą samodzielnie zrealizować dużych, wymagających żelaznej dyscypliny projektów. Po trzech latach trudnego procesu budowy nikt tutaj nie wątpi, że ta ”Polish Lady” może zrealizować najtrudniejszy projekt.
No właśnie po co?
To naturalne, że takie pytania nasuwają się w pierwszej kolejności, gdy słyszymy o pomyśle, który wydaje się być nie do zrobienia. Dopiero po jego wdrożeniu mówimy "super". I tak będzie z Muzeum Susch. Myślę, że będzie to nowy punkt na kulturalnej mapie Szwajcarii, ale i świata, który będzie się naprawdę liczył.
Na zdjęciu: Muzeum Susch
Ile kosztowała budowa muzeum?
Dużo.
Jakie zatem KPI postawiła pani przed Muzeum Susch? Kiedy pani będzie mogła powiedzieć: ten projekt okazał się być sukcesem?
Nie stawiam sobie takiego wyzwania. Projekty kulturalne mają bardzo złożony mechanizm tzw. zwrotu i satysfakcji. One budują bardzo wrażliwą strukturę społeczną, czego efekty można obserwować dopiero po wielu latach.
Przecież zainwestowała Pani "dużo".
To jest spełnienie moich marzeń, ale też wieloletnich przygotowań i planów. Nawet te niezakończone sukcesem projekty formowały mój pomysł na taką "idealną" instytucję. Nie udało się z jedną lokalizacją, z drugą. Ja i tak wiedziałam, że to zrobię. Gdziekolwiek, kiedykolwiek, ale zbuduję muzeum. Całą swoją energię wkładam w jakość tego przedsięwzięcia, nie chcę marnować uwagi na myślenie, ilu ludzi przyjdzie. Oczywiście będzie wielką radością, jeśli miejsce będzie odwiedzane przez wielu widzów, ale ważniejsze od "instawejść" jest dla mnie, to jak dużo uwagi ludzie poświęcą na refleksyjne i mądre spotkanie ze sztuką. Jestem przekonana, że jakość zawsze się obroni.
Wiele osób mnie pyta, dlaczego wybrałam taką małą miejscowość (Susch liczy niewiele ponad 200 mieszkańców - przyp. red.). I to jeszcze w trudno dostępnej części Szwajcarii. Trzeba się pofatygować, by tam dojechać. A ja się cieszę, że to nie Paryż, ani Berlin. Każdy, kto kiedykolwiek przekroczył próg dużego europejskiego muzeum, wie, że doświadczenie sztuki jest tam nie lada wyczynem, można ją tam szybko "skonsumować". Panuje ścisk i tłok. Tzw. efekt Mona Lisy, której właściwie nie widać przez tłumy turystów i ich smartfony. Świat staje się zmęczony pobieżnym i niewnikliwym postrzeganiem sztuki i zaczyna z nadzieją patrzeć na zjawisko "slow artu". Art Aficionados marzą, żeby pojechać do spokojnego miejsca, do małego muzeum, ze zdefiniowanym i ambitnym programem, przy okazji "wyłączyć" się na kilka dni z dala od miejskiego zgiełku. Intuicyjnie wpisałam się w ten nurt. I uważam, że przyniesie to oczekiwane efekty.
Czy zbudowała Pani muzeum dla swojej słynnej kolekcji?
Wtedy to byłby trochę pretensjonalny "vanity project", a ja zawsze chciałam zbudować pełnowymiarową, publiczną instytucję kultury, której elementem jest "kunsthalle", gdzie spotykają się dzieła sztuki pozyskiwane z różnych źródeł. Tak, by było pole do dyskursu pomiędzy tym, co jest w mojej kolekcji, a tym, co jest w kolekcjach innych muzeów, kolekcjonerów. Tematów wystaw nie będą narzucały dzieła z mojej kolekcji, tylko kurator. W Susch znajdą się dzieła sztuki "site specific", które zostały stworzone z myślą o tym miejscu.
Na zdjęciu: Heidi Bucher, Herrenzimmer, 1977-79
1,5 tys. metrów kwadratowych muzealnej przestrzeni w Susch to za mało, by pomieścić całą pani kolekcję. Gdzie się ona znajduje?
Jak już wspomniałam Muzeum Susch nie jest skrzynką na kolekcje. Dzieła sztuki są w różnych miejscach, większość muzeów pokazuje tylko niewielki procent swoich zbiorów. Wiele z nich, w tym wiele dzieł polskich artystów, jest też wypożyczanych do światowych instytucji.
Mimo że żyjemy w czasach najlepszych z możliwych i bezprecedensowa liczba ludzi ma dostęp do edukacji, to jednak filantropia kulturalna przez wielu uważana jest za fanaberię bogatych.
Wierzę w filantropię i wierzę, że kultura to bezcenna inwestycja w kapitał społeczny. Jestem przedsiębiorczynią, która bardziej ufa ograniczonej redystrybucji dobra wypracowanego przez obywateli niż przez państwo, które nigdzie na świecie nie jest gwarantem jakości i skuteczności w realizacji projektów kulturalnych. Wielokrotnie otrzymywałam wyrazy podziękowania za swoją działalność w Starym Browarze. Nie byłam typem prezesa, zarządzającym zza biurka. Ludzie mnie poznawali, zdarzało się, że mnie zaczepiali po to, by podziękować. Są przywiązani do tego miejsca, i przez to - do mnie. Traktują to miejsce z sentymentem, bo wielu z nich na bieżąco obserwowało, jak rosło, zmieniało się. Wydarzenia, które się odbywały w Starym Browarze, oddziaływały na całe miasto. To był taki tygiel, w którym się gotowało. Nagle ktoś odważył się inaczej zaserwować kulturę, w połączeniu z handlem. Stary Browar stał się przez lata największą prywatną instytucją kulturalną w kraju, z setkami tysięcy odwiedzających.
Jak się pani resetuje?
Odpisując na maile do północy. Kiedy realizuję jakiś projekt, nie myślę o resecie.
Żartuje pani?
Jeżeli ktoś umie wyluzować, to warto. Problem w tym, że ja nie umiem. Ciągle jestem nakręcona na działanie, nawet na urlopie. I proszę nie podążać moim tropem. Chciałabym kiedyś znaleźć metodę, dzięki której będę mogła powiedzieć sobie: "weź kobieto, wyluzuj w końcu, nie śpiesz się tak". Życie ma na mnie widocznie inne plany. Koszty takiego życia były wysokie. Moje przyjaciółki mówiły: "ty to masz dobrze, bo masz pieniądze". Dla mnie "dobrze" miało inną definicję. Dobrze to było mieć rodzinę w komplecie, męża, szczęście prywatne. A najczęściej musieliśmy pracować i rzadko byliśmy razem.
Narzeka pani?
Ani trochę, bo to był mój wybór, przecież nikt mi nie kazał tak żyć. Mogłabym już dawno wypoczywać i zwiedzać świat, ale nie chcę.
Wierzy pani, że istnieje związek przyczynowo-skutkowy między ciężką pracą a sukcesem? Znam takich, którzy lepiej wychodzą na farcie.
Nie wierzę w sukces bez pracy. Oczywiście, są dzieci szczęścia, które przy mniejszym wysiłku osiągają więcej od niejednego pracusia. Te historie nie trwają jednak długo. To tak jak z budynkiem – jeżeli nie ma porządnych fundamentów, to w końcu runie. Tak samo z życiem, biznesem. Jak się nie zbuduje czegoś porządnego, to nie ma prawa trwać długo.
Gdyby Pani mogła wysłać list do siebie samej, tylko z czasów studenckich. Co by Pani napisała?
Chwilo trwaj wiecznie. To były takie piękne czasy. Tyle było nadziei, pasji, optymizmu i radości, mimo że życie w socjalistycznej Polsce nie należało do łatwych. Wiedzieliśmy, że kiedyś będzie pięknie, że tu zbudujemy lepszą Polskę. Niczego nie żałuję. Nawet, jak dostawałam baty od życia, to zawsze mnie czegoś uczyły. Chciałabym, by młodzi ludzie to zrozumieli - życie nie pieści, nie wolno się zrażać. Baty są lekcją. Jeżeli jej nie odrobimy, to będziemy musieli powtarzać rok. Nie ma rozwoju bez kryzysów.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl