Mateusz Ratajczak, money.pl: Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale mam pół miliona maseczek filtrujących do sprzedania.
Łukasz Szumowski, Minister Zdrowia: Kupuję.
Pan żartuje.
Zupełnie nie. Jeżeli są to maski filtrujące o odpowiedniej klasie, to może je pan sprzedać nie tylko polskiemu Ministerstwu Zdrowia. Może je pan sprzedać na całym świecie. Każdy zechce szybko kupić, a część przyniesie nawet pieniądze w walizce.
W ten sposób straciliśmy swego czasu jedną partię sprzętu, podebraną już na lotnisku. Płatność w gotówce wystarczyła, by to inny kraj dostał tę konkretną dostawę. I to wcale nie jest wyjątkowa sytuacja, mamy takich doświadczeń więcej. Wszyscy w połowie marca kupowali każdą liczbę masek. My też.
I wziąłby pan ode mnie? Tak z marszu?
Wziąłbym.
Tak samo jak od instruktora narciarstwa?
A czym maseczki kupione od instruktora narciarstwa, który jest pośrednikiem, różnią się od maseczek od dziennikarza, który zechciał być pośrednikiem? I jedne, i drugie najprawdopodobniej pochodzą z Chin.
Jeżeli spełniają normy medyczne, to dla mnie jest to po prostu sprzęt zabezpieczający życie. I nie ma znaczenia, kto go dostarczył. W tej chwili na rynku nie ma maseczek filtrujących o wysokiej i potwierdzonej klasie filtrowania. Po prostu nie ma. A ja bym chciał mieć w magazynie od 5 do 10 mln sztuk. Nie mam. Więc kupujemy, gdzie się da.
I w efekcie wzięliście też maseczki od pana znajomego. I to za pośrednictwem pana brata.
To nie jest mój przyjaciel. I nie jest to też przyjaciel mojego brata. To człowiek, który uczył nas jeździć na nartach i który organizował obozy sportowe. Nie ma i nie było żadnej bliskiej relacji. Od lat się z nim nie widziałem, wbrew temu, co sugerują niektóre media.
Do ostatniego kontaktu miało dojść w styczniu, na charytatywnej imprezie w górach. Był na niej zresztą też prezydent Andrzej Duda.
To bzdura. Nie było ani spotkań, ani rozmów.
I to samo powie pan śledczym, którzy będą analizować sprawę?
Powiem więcej. Chciałbym, żeby do przesłuchań w tej sprawie doszło jak najszybciej. Chciałbym, aby sprawa była wyjaśniana błyskawicznie. Jestem gotowy złożyć zeznania, mój brat jest gotowy złożyć zeznania, wiceminister Janusz Cieszyński też. I każdy urzędnik Ministerstwa Zdrowia, który może pomóc wyjaśnić tę sprawę. To my jesteśmy poszkodowani, a nie my komuś zaszkodziliśmy.
"To nie jest mój przyjaciel"
Mówi pan, że Łukasz G. nie był przyjacielem. Numer do brata ministra zdrowia - Marcina Szumowskiego - jednak miał. I z niego skorzystał.
Miał, bo przecież się z nim kontaktowaliśmy przy uzgadnianiu treningów. Miał od nas wiadomości SMS z propozycjami godzin wyjścia na stok. Mój numer telefonu mają też na przykład byli pacjenci. Samo posiadanie numeru nic nie znaczy.
Mam opowiedzieć panu, jak wyglądała ta sytuacja z mojej perspektywy?
Po to tutaj jestem.
Pan Łukasz, czyli wspomniany instruktor narciarstwa, wysłał wiadomość do mojego brata. O treści wszystkim znanej, z pytaniem, czy nie są potrzebne w Polsce maski, bo on je akurat ma. Nie wiem skąd, nie wiem po co, to nie są pytania do mnie. Takich jak on w ostatnich tygodniach było wielu. Tu kupują, tam sprzedają. I wciąż przychodzą z ofertami do Ministerstwa Zdrowia. To się nie zmieniło. Przychodzą do ministerstw na całym świecie.
Mój brat doskonale zdawał sobie sprawę, że potrzebujemy sprzętu, maseczek, kombinezonów. To była i jest wiedza ogólnie dostępna. Widział, co się dzieje, widział, jak wygląda epidemia w innych krajach. Po wiadomości od pana Łukasza G., brat zadzwonił do mnie z pytaniem: "co ma z nim zrobić"? A ja odpowiedziałem, że odsyłam do działu zakupów, nad którym nadzór ma wiceminister Janusz Cieszyński. Koniec historii. Nie dopytywałem, co się stało dalej. Nie interesowałem się, nie pilotowałem, nie naciskałem. A minister Cieszyński i cały zespół każdą osobę, która się zgłaszała, traktował w taki sam sposób - zgodny z procedurami.
Uczestniczył pan w tej transakcji?
Nie. Nie zajmuję się zakupami. Od tego są odpowiedni pracownicy ministerstwa nadzorujący zakupy. Oni analizują oferty, znają zapotrzebowanie. Nikt nie złamał procedur.
I naprawdę nikt nie zawahał się podczas podpisywania kontraktu z osobą, która ledwo co założyła działalność?
Oczywiście, że krótki staż działalności na rynku wzbudzał podejrzenia. Jednocześnie oferta była - na tle innych składanych w tym czasie - poważna.
Normą wtedy była przedpłata całej kwoty i wielotygodniowe oczekiwanie na sprzęt. Normą na świecie było wówczas, że część sprzętu nie docierała nigdy, albo docierały wybrakowane dostawy. Choćby do nas, zamiast 100 tys. testów przyszło raz 20 tys., bo resztę ktoś w międzyczasie wykupił. Tak skończyła się historia sprzętu kupionego w Turcji. Pieniędzy nie straciliśmy, ale testów nie dostaliśmy.
Tu było inaczej. Oferta zakładała, że najpierw jest dostawa, a później płatność. I to w tym czasie był wyjątkowo dobry układ dla nas, zabezpieczający interesy i pieniądze. Powiedzieliśmy wprost: nie ma towaru, nie ma płatności. A producentem była znana firma z Chin, działająca od 1996. Wszystko było sprawdzone.
To zapytam inaczej. Nie uważa pan, że interesów nie powinno się robić z osobą, która powołuje się na znajomość z ministrem zdrowia? Że to dyskwalifikuje?
Nikt się na taką nie powoływał. Z tego, co widziałem, to wiadomość od pana Łukasza G. wskazywała, od kogo jest numer. Nie było tu mowy o żadnym poleceniu.
Zresztą musi pan wiedzieć, że do naszego działu zakupów odesłałem bardzo dużo ludzi z branży, którzy się do mnie odzywali. To ludzie, których spotkałem przez lata działalności w medycynie. Dzwonili i mówili: "kupujemy 10 kartonów sprzętu do szpitala, też chcecie?". Wszystkich odsyłałem w jedno miejsce. I w żadnym procesie zakupów nie uczestniczyłem. Dotychczas otrzymaliśmy blisko 1,1 tys. ofert. Wydaliśmy w granicach 600 mln zł na sprzęt do walki z Covid-19.
A gdyby przyszedł do pana ktoś, kto powołuje się na znajomość z premierem Mateuszem Morawieckim, kto dostał od niego numer telefonu, to nie potraktowałby go pan wyjątkowo?
Nie. Często słyszę, że ktoś się zna z premierem Mateuszem Morawieckim lub którymś z ministrów czy posłów i czy mógłbym mu pomóc. Takie deklaracje na mnie nie działają.
Pan redaktor o jednym zapomina. O czasie tych wydarzeń. Dziś łatwo nam oceniać, z dość już odległej perspektywy, decyzje, które wtedy musieliśmy podejmować w ciągu godzin. Nie mieliśmy miesięcy, tygodni, dni na analizy. Mieliśmy godziny. Po godzinach sprzętu już nie było, bo kupił ktoś inny.
Dziś łatwo zapomnieć o ciężarówkach wywożących trumny z Bergamo. Dziś łatwo zapomnieć, że w Hiszpanii i we Włoszech ludzie umierali na korytarzach w szpitalach, bo lekarze nie mogli udzielić im pomocy, musieli wybierać kogo podłączyć do respiratora. W takich warunkach podejmowaliśmy w Polsce decyzje o zakupach. Miałem odmówić? Dzisiaj czytałbym w gazetach, że "Szumowski mógł kupić 100 tys. maseczek, ale tego nie zrobił i naraził medyków na utratę zdrowia lub śmierć". A ja wtedy miałbym się tłumaczyć tak, że cztery lata temu znałem tego gościa, więc nie mogłem kupić sprzętu tak bardzo potrzebnego? Kuriozum.
Propozycji zakupów były tony, ale większość na pierwszy rzut oka nierzetelna. Mało kto deklarował chęć pokazania towaru. Nie mogliśmy sobie pozwolić na komfort odmawiania, wybrzydzania i czekania, jeśli towar naprawdę był dostępny.
Może nie byłoby problemu, gdyby w ustawach - przygotowanych do walki z koronawirusem - nie było przepisów zwalniających z odpowiedzialności za takie podejrzane zakupy. Napisaliście ustawę pod siebie i teraz to wykorzystujecie.
Specustawa koronawirusowa nie broni nikogo przed zarzutami korupcyjnymi. W dobie epidemii, kiedy trzeba działać szybko, każdy może popełnić najdrobniejszy błąd. I dlatego jest ten przepis, który pomaga urzędnikom, by podejmowali decyzje bez strachu, że za pilną decyzję zakupową ktoś pociągnie ich do odpowiedzialności.
Ustawa nie zwalnia nikogo z odpowiedzialności, ustawa nie zwalnia nikogo z uczciwości. Dodam tylko, że te zapisy nie pochodzą z Ministerstwa Zdrowia. Ta ustawa w żadnym stopniu nie dotyka mnie, nie dotyka wiceministrów. My ponosimy pełną odpowiedzialność za wszystko to, co się dzieje w resorcie. To przepis dla urzędników.
Dziś podjąłby pan taką samą decyzję w sprawie zakupów?
Tak.
Nawet wiedząc, że opozycja żąda dymisji, a przed dziennikarzami musi się pan chronić przed zarzutem "kolesiostwa"?
Tak.
Warto byłoby jednak wyciągnąć kilka wniosków. Między innymi taki, że przez te transakcję dziś rozmawiamy nie o walce z wirusem, a o interesach ministra zdrowia.
Popełniliśmy błąd, to prawda. Tak jak cały świat, nie testowaliśmy sprzętu sprowadzanego z Chin. Dziś widzimy, że spora część to niestety towar marnej jakości. I reklamujemy oczywiście każdy taki sprzęt. Proces trwa.
Proszę zauważyć, że Komisja Europejska również popełniła błąd, który akurat my wychwyciliśmy. Kupili 1,5 mln masek, które okazują się być wadliwe. Przecież nikt z KE nie chciał kupić byle czego. Przecież im też zależy na ochronie ludzi.
Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa pojawiło się dopiero po medialnych publikacjach. Dlaczego zaczęliście wątpić w jakość tych maseczek?
Zaczęły do nas spływać liczne sygnały, że na rynku, zarówno polskim, jak i europejskim, pojawiło się wiele felernych dostaw.
I akurat pod lupę trafiła ta konkretna partia? Po niemal miesiącu.
Nikt w Europie nie sprawdzał certyfikowanego towaru. Ale po doniesieniach o złej jakości sprzętu sprawdziliśmy wszystko to, co mieliśmy na magazynach.
W przypadku zakupu z innej firmy partii miliona masek mamy potwierdzoną w badaniu wyższą normę niż zadeklarowaną przez producenta. Weryfikujemy nie tylko dostawy masek. Tak samo jest ostatnio z szybkimi testami antygenowymi, które miały być zbawieniem, których wartościowość potwierdzali konsultanci i eksperci, a w zakupie pośredniczyła ambasada. Okazuje się, że musimy je reklamować.
A nie był to cynk z CBA?
CBA nie było w Ministerstwie Zdrowia, nie rozmawiało z nami na ten temat, nie zabezpieczało dokumentów i sprzętu. Nie było żadnego cynku.
Łukasz Szumowski tłumaczy się za brata
Dlaczego pana brat tak dopytywał o losy tej transakcji?
Dopytywał w dobrej wierze. Dziś jak wiem żałuje każdej kolejnej wysłanej do Łukasza G. wiadomości.
To sprawia wrażenie, że zależało mu na przeprowadzeniu tego zakupu.
I nie jest to mylne wrażenie, ale intencją nie była jakakolwiek korzyść. Chciał, żebyśmy kupili maseczki do zabezpieczania personelu medycznego. A wiedział, że maseczek brakuje.
Rozmawialiście po publikacji?
Tak.
I?
W największym skrócie: żałuje, że podał ten telefon i żałuje, że chciał wspomóc poszukiwania sprzętu przez ministerstwo.
W sieci za to wciąż są dostępne oferty Łukasza G. Korzystniejsze cenowo od tej, którą przedstawił wam.
Przecież na cenę miał wtedy wpływ czas. Dziś te same maseczki są sprzedawane za o wiele niższą cenę niż przed 2 miesiącami, kiedy ich praktycznie nie było. Na cenę mają też wpływ czas dostawy, moment zakupu, termin płatności. Za to wszystko się płaciło.
Jeżeli mamy porównywać zakupy to róbmy to dokładnie. Nie przepłaciliśmy. Nie zapłaciliśmy więcej niż za podobny towar w tym samym czasie płacili inni. Niejedno państwo kupowało towar za gotówkę, od ręki.
Zna się pan na biznesie? Na finansach?
Niespecjalnie.
Coś jednak pan w życiu zarobił. Po oświadczeniach majątkowych trudno to prześledzić, bo strasznie pan nabazgrał w papierach, ale odnalazłem tam starego mercedesa.
Zawsze o takim marzyłem. Nie będę ukrywał, ale jako lekarz zarabiałem o wiele więcej niż jako minister. I dlatego postanowiłem sobie kupić auto sprzed ponad połowy wieku. Więcej szaleństw nie pamiętam.
I pióra warte kilkanaście tysięcy też pan ma.
To pióro Marii i Lecha Kaczyńskich. Było do kupienia podczas aukcji charytatywnej, zaplanowanej na dzień, w którym miała miejsce katastrofa smoleńska. Wydarzenie zostało przełożone na czas po żałobie narodowej. I wtedy kupiłem pióro. To były ostatnie egzemplarze przekazane przez parę prezydencką na aukcję charytatywną. Wziąłem sobie za punkt honoru, żeby je mieć. Kilka osób miało taki sam pomysł, więc cena na aukcji charytatywnej dość znacznie podskoczyła. I dlatego wpisuję pióra do oświadczenia majątkowego.
Nigdy nie migałem się od pracy. Pracowałem ciężko. Byłem więc w stanie dobrze zarabiać i utrzymać rodzinę. Mam dwa samochody, dom, działkę.
Żona za to na biznesie się zna. Ma udziały w przychodni.
Bardziej niż ja, ale zaręczam, że przychodnia nie ma podpisanego kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. Nie korzysta z finansowania z budżetu państwa, to przychodnia prywatna. Jednocześnie żona - jako lekarz - jest na kontrakcie w Centrum Zdrowia Dziecka.
Powie mi pan, że żona nie powinna pracować w służbie zdrowia, bo to konflikt interesów?
To zależy, ile wart jest ten kontrakt pana żony.
Ma kontrakt taki sam jak inni anestezjolodzy w Centrum Zdrowia Dziecka - ani mniej, ani więcej. Od niemal dekady mamy rozdzielność majątkową. Wziąłem wtedy, w 2008 roku, kredyt na niemal milion franków szwajcarskich. I przy tej okazji postanowiliśmy rozdzielić nasze majątki. Pewnie dzięki temu ona śpi nieco spokojniej. A ja mam kredyt.
Żona występuje również w innych spółkach. Jedną z nich jest Necor, w której swoje udziały ma Daniel O. To znany suwalszczanin, który ostatnio był zatrzymany. Podejrzenie? Oszustwo o wartości kilkuset milionów złotych.
Już widzę ten tytuł: Łukasz Szumowski robił biznesy z aresztowanym przedsiębiorcą.
A robił?
Zanim zrobił, to stracił… Lata temu miałem pomysł, by na północy Polski otworzyć klinikę leczenia chorób serca, w miejscu, gdzie brakowało takiej usługi - konkretnie w Bielsku Podlaskim. Tam samorząd zgłosił takie zapotrzebowanie, więc zgromadziliśmy grupę lekarzy. I szukaliśmy inwestora z pieniędzmi, który sfinansowałby budowę. Jeden z kolegów lekarzy przyprowadził pana Daniela O.
Przedstawiony nam był jako młody biznesmen, podpisaliśmy umowę i… pieniędzy nigdy nie zobaczyliśmy. Dawno temu wyszedłem z tego biznesu i moja żona też próbowała. Chciała sprzedać udziały w martwej spółce komandytowej, która miała działać na rzecz tej inwestycji, ale Daniel O. nie zrealizował umowy przejęcia udziałów. Później trafił do aresztu. Ostatecznie jednak i żona wyszła z tego biznesu.
Kiedy się pan dowiedział o jego biznesach?
W ubiegłym roku w prasie przeczytałem, że biznesmen z Suwalszczyzny został zatrzymany. I wtedy mnie tknęło.
Oczywiście fakt kontaktu z takim człowiekiem zgłosiłem odpowiednim służbom. Trzeba jednak podkreślić, że spółka, w której występuje nazwisko mojej żony, nie była objęta żadnym śledztwem, nie prowadziła też w efekcie braku finansowania żadnej działalności. Może to nawet lepiej, że ten biznes nie wypalił.
Ile takich spółeczek w portfelu żony jest?
Jest jeszcze - Szumowski Investments Assets, która jest mniejszościowym akcjonariuszem firmy biotechnologicznej. Tu występuje moja żona i mój brat.
Imperium biznesowe rodziny Szumowskich nie jest zbyt imponujące. Na dodatek trochę się rozpadło. Kiedyś miałem dobry pomysł na biznes, spółkę Kardiosystem Zabiegi. To typowo operacyjna spółka, zajmująca się przeprowadzaniem zabiegów. Mój zespół przeprowadzał operacje i to były finansowo naprawdę dobre czasy. Jeździliśmy po Polsce, do Ełku, do Augustowa i robiliśmy przez cały dzień operacje. Dla członka zespołu taki 12 godzinny dzień pracy mógł być wart nawet wiele tysięcy złotych. To już jednak przeszłość.
Dotacje dla brata
Brat też zna się na biznesie. Marcin Szumowski jest współtwórcą i prezesem zarządu OncoArendi Therapeutics, która opracowuje nowe leki do walki z nowotworami. I w której udziały ma też żona. Dobry kontakt z Ministerstwem Zdrowia spółce medycznej się przydaje.
Po pierwsze to nie jest spółka medyczna. Zajmuje się biotechnologią. Nie ma nic wspólnego ze służbą zdrowia, nie sprzedaje żadnych leków, tylko próbuje je wynaleźć.
Brat traci pieniądze od kiedy zostałem ministrem zdrowia. Cały czas podkreśla, że nie może prowadzić biznesu przeze mnie. Zabawne jest to, że nie przedstawia go pan jako naukowca, absolwenta University of Massachussetts, ale akurat jako biznesmena, który zarobi na kontaktach z Ministerstwem Zdrowia. Jest wręcz przeciwnie.
Niby dlaczego? To raczej działa na jego korzyść.
Paraliżuje urzędników w kraju. Drastycznie spadły możliwości uzyskania dofinansowania na prowadzone badania, zostali odcięci. Inne firmy działające w tym segmencie mogą liczyć niemal na 100 proc. finansowania. Marcin Szumowski nie.
Oczywiście niektóre media będą pisać, że za czasów mojej obecności w rządzie otrzymał dofinansowanie projektów. Tylko, że nikt nie pisze, że za poprzedniego rządu dostawał znacznie więcej i był nawet bardziej skuteczny. Nigdy w sferze publicznej nie podejmowałem żadnych kroków na rzecz firmy mojego brata i powszechnie o tym mówiłem.
Nie interweniował pan?
Nie.
Nie opiniował pan projektów brata?
Nie.
I w organach konkursowych nie ma żadnego znajomego narciarza?
Nie ma. Są za to profesorowie z dorobkiem naukowym.
Nie sugerował pan, żeby brat wycofał się z biznesu?
A jakie ja mam prawo, żeby decydować, czym on ma się zajmować? Ministrem się bywa. A on prowadzi badania nad nowymi cząsteczkami, które mogą pomagać chorym przez lata. Jak mnie zabraknie w rządzie, to pewnie będzie mu łatwiej prowadzić badania.
22 mln zł jednak z Narodowego Centrum Badania i Rozwoju jego firma dostała w 2020 roku. W sumie było kilka takich transz w ciągu kilku lat.
A wcześniej mogła liczyć na 100 mln zł więcej. Moja działalność polityczna sprawiła, że brat ma problemy w biznesie. Tak wygląda rzeczywistość. Tak wyglądają te mityczne korzyści z bycia bratem ministra zdrowia.
Ale działalność mojego brata sygnalizowałem wicepremierowi Jarosławowi Gowinowi i premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Wiedzieli ode mnie, że jest tutaj potencjalny konflikt interesów. Wiedzieli, że nie mogę dotykać agencji, które mogą wydawać decyzje dotyczące firmy, w której jest brat. Przyjęli to do wiadomości. I tej zasady trzymałem się i nadal jej się trzymam.
Nie brzmi to na wielką reakcję.
Mam zamknąć obszar biotechnologii w Polsce, bo mój brat w nim działa? Chyba warto dodać, że mówimy o spółce giełdowej, w której ma mniejszościowy udział.
Czy przypadkiem nie zmierzamy w stronę absurdu? Szukanie na mnie haka nawet mnie bawi. Niektórym wszystko w Łukaszu Szumowskim nie pasuje. Pieniądze zarobił poza polityką, jest profesorem nauk medycznych. Co on tutaj robi?
Co Łukasz Szumowski robi w polityce?
Ostatnio sam sobie zadawałem to pytanie.
Bez odpowiedzi?
Byłem profesorem, szefem kliniki… może czegoś brakowało? Tam były emocje i to pozytywne. W polityce to mam na razie tylko ciągły stres. Gdybym wiedział z czym się wiąże polityka, to bym się dwa razy zastanowił.
Rzucał pan już papierami? Mówił premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, że to koniec?
W środku epidemii? Pan może mnie mieć za tchórza, ale ja sam takiej myśli nie dopuszczam. Co by dało moje odejście? Wyszedłbym na człowieka nieodpowiedzialnego.
Za dużo wsparcia to pan ostatnio nie dostaje.
Ostatnio takie wsparcie otrzymaliśmy od premiera wspólnie z ministrem Cieszyńskim. Choć w polskiej polityce wyjątkowo często pierwszą reakcją jest milczenie. Jak coś się dzieje, to lepiej się przyglądać niż reagować.
Skąd pan się tutaj w ogóle wziął?
Ściągnął mnie kolega ekonomista, którego znałem jeszcze z czasów młodości. Polecił mnie Jarosławowi Gowinowi, który do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego potrzebował akurat "młodego profesora". Napisałem wiadomość do Mateusza Morawieckiego, który był wtedy wicepremierem, czy się zgodzić. Odpowiedział, że jeżeli chce zmieniać kraj to tak. I tak sobie pomyślałem - wchodzę.
Może nie ma pan wsparcia ze strony środowiska, bo popsuł pan wybory. Zadeklarował pan, że przez dwa lata nie da się ich przeprowadzić w formie tradycyjnej.
I dalej tak uważam - wybory korespondencyjne są bezpieczniejsze.
Ale ostatnio zagłosował pan za wyborami mieszanymi.
Musiałem dokonać wyboru: albo jestem na nie i nic nie zmieniam, albo wprowadzam swoje poprawki. Zagłosowałem za ustawą z poprawkami, które dopuszczają wprowadzenie przez Ministra Zdrowia na obszarze objętym epidemią obowiązkowego głosowania korespondencyjnego.
Mogłem rzucić zabawki, obrazić się i sobie pójść. I nie miałbym żadnych narzędzi do ochrony zdrowia obywateli. Wybrałem inną opcję, choć nie jest to w 100 proc. zgodne z moim przekonaniem.
Czyli klasyka. Głosowałem, ale się nie cieszyłem.
Tak elastyczny nie jestem.
Sondaże mówią, że się opłaca. Popularność rośnie, zaufanie społeczne rośnie.
Przekleństwo rośnie. Jestem przekonany, że popularność ministra zdrowia lada chwila wróci do poziomu znanego każdemu innemu ministrowi zdrowia. Poleci w dół.
To zależy, jakie ambicje ma Łukasz Szumowski.
Podchwytliwe pytania pan zadaje. Jak odpowiem, że nie mam ambicji politycznych - i tak każdy pomyśli, że mam, ale je ukrywam.
Pytanie, czy są to ambicje kandydowania na najwyższe stanowiska. Właśnie jest możliwa wymiana kandydata na prezydenta. Skoro opozycja rozważa…
(śmiech) Takich ambicji to na pewno nie mam. Popularność wpływa na pracę negatywnie. Nie wynika, niestety, ze zmiany mojej pracy. Wynika z tego, że Polacy poszukiwali oparcia w czasach epidemii. Zaraz zmienią zdanie, jestem o tym przekonany. Media już zmieniły. Wie pan co… Wolałem być anonimowy.