Odpowiedź prawidłowa to ledwie 408 tys. Po niecałym miesiącu mamy więc mniej osób, które mogły mieć styczność z osobą chorą niż… samych chorych. Można rzec: cud! Cud rzecz jasna w tym wypadku statystyczny.
Polacy masowo bowiem nie zgłaszają osób, z którymi mieli kontakt przed tym, jak dowiedzieli się, że zarazili się koronawirusem. Ani w pracy (bo przecież to może wstrzymać cały zakład), ani znajomych (bo po co robić im problemy?), ani rodziny (bo tylko kłopot, a i tak będą sami siedzieć w domu).
Dziś kwarantanna to 10 dni. Od przyjazdu z zagranicy z kraju spoza Unii Europejskiej lub - częściej - od kontaktu z zakażonym. Wyjątek to rodzina, z którą mieszkamy. Tu kwarantanna to 7 dni od dnia zakończenia izolacji osoby chorej. W sumie więc najczęściej to 17 dni. Długo? Pewnie, że tak.
- Mamy dwa mieszkania. Oczywiście drugie wynajmujemy. No ale tam jest Marek zameldowany, więc go w formularzu nie zgłosiłam. Jestem więc z partnerem w separacji, takiej kwarantannowej - śmieje się moja znajoma, która złapała COVID-19.
Jak deklaruje, oczywiście partner jest na "autokwarantannie" i z domu nie wychodzi. - No czasem tylko mi po kawę na wynos skoczy, ale przecież z nikim się nie widzi, to nikogo nie zaraża, prawda? – dodaje. Test? On sobie nie robi, bo przecież też trafi do izolacji.
Podobnych przypadków znam więcej. Mieszkają z mamą, która jest chora, ale ich nie zgłosiła. Na kolegę w pracy donieść? Tylko się obrazi, a szef wkurzy. Przecież mu robotę to sparaliżuje. A przecież i tak większość przeszła na zdalną pracę. No i właśnie - informacja o tym, że mogliśmy kogoś zarazić, to dziś już zwykły donos.
Nie obywatelska postawa, nie solidarność w walce z epidemią, nie dbanie o brak zakażeń. To po prostu donos.
Sytuacja jest więc kuriozalna. Mamy cudowny brak spotkań w pracy, ze znajomymi, rodziną, powodujący, że teoretycznie epidemia powinna już przeminąć. Na prośbę premiera Morawieckiego przecież przestaliśmy wychodzić z domu. Tylko nie wiadomo dlaczego cały czas chorych przybywa, a szpitale się zapełniają.
Oczywiście wpływ na to, że mamy więcej chorych niż osób na kwarantannie, to też efekt zmian w prawie. Te częściowo miały zaostrzyć przepisy, ale sprawiły, że Polacy z prawa zaczęli sobie żartować. Od 2 listopada na kwarantannę automatycznie kierowane są osoby zamieszkujące z osobą chorą. Wcześniej trzeba było czekać na telefon z sanepidu.
Inna zmiana? Do listopada, jeśli mąż był na kwarantannie, to żona i dzieci również. Dziś takich przepisów już nie ma.
- Zaraziliśmy się prawdopodobnie od kolegi ze szkoły, którego ojciec był na kwarantannie. Miał już robiony test, ale jego dziecko do szkoły chodziło. COVID-19 prawdopodobnie nasz syn złapał ostatniego dnia w podstawówce - mówi mój znajomy.
Oczywiście zamknięcie szkół mogło mieć tu wpływ. Zakażone dziecko czy nauczyciel to nawet 20-30 osób na kwarantannie. Jarosław Gowin w wywiadzie dla money.pl szacował, że jeden chory powinien odpowiadać za 5 osób na kwarantannie.
- Mamy 20 tys. przypadków zachorowań dziennie. Jeśli optymistycznie uznamy, że jeden chory kontaktował się w ciągu poprzednich trzech dni - kiedy nie miał jeszcze objawów, ale już mógł zarażać - tylko z pięcioma osobami, to każdego dnia powinniśmy na kwarantannę odsyłać po 100 tys. osób – liczył wicepremier na początku listopada.
Jego scenariusz się nie ziścił. To tak jak z liczbą testów przeprowadzanych każdego dnia. Ta maleje nie dlatego, że ktoś ogranicza do nich dostęp, tylko dlatego, że jako społeczeństwo postanowiliśmy się leczyć sami. Bez sanepidu, bez wizyty policji, bez odgórnej izolacji czy kwarantanny.
Wskazuje na to też odsetek pozytywnych wyników. Pod tym względem jesteśmy absolutnym światowym topem. Średnio co drugi przeprowadzony u nas test daje wynik pozytywny. WHO mówi natomiast, że aby panować nad epidemią, odsetek powinien być w granicach 2-3 proc. No góra 5 proc. U nas jest aż dziesięć razy wyższy.
- To nie minister zdrowia wysyła na testy - mówił kilka dni temu Wojciech Andrusiewicz, rzecznik resortu zdrowia, odpowiadając na zarzuty, że wykonujemy ich mało.
Jeszcze miesiąc temu w kolejce na test czekało się 2-3 godziny. Dziś? Gdy testowano moją żonę, w kolejce nie było nikogo. Nawet jednej osoby. Dłużej czekać trzeba dziś na obsługę w McDrive niż w mobilnym punkcie testowania.
To efekt tego, że testują się tylko ci, którzy naprawdę czują się źle. Chcą mieć pewność, że to COVID-19. Reszta? Udają, że to zwykła grypa. Do czasu, gdy oni i ich bliscy nie trafią na covidowe szpitalne łóżko.