Zakaz handlu w niedzielę miał m.in. ograniczyć dominację sklepów wielkopowierzchniowych i dać szansę na zarobek w niedzielę najmniejszym placówkom, w których sprzedaż prowadzi w tym dniu właściciel lub ktoś z jego rodziny.
Miał też dać pracownikom czas na niedzielny odpoczynek z rodziną. Efekt jest w wielu miejscach zupełnie odwrotny. Duże sklepy zarabiają więcej w tygodniu, mali przedsiębiorcy upadają przez brak klientów, a pracować nie mogą ci, którzy bardzo by chcieli, bo to dla nich jedyna szansa na dodatkowy zarobek.
Krzysztof Mirończuk: Ograniczenie handlu w niedzielę miało takim małym firmom jak pani przynieść ulgę, pomóc w sytuacji rosnącej konkurencji supermarketów.
Edyta Czarnecka, właścicielka hurtowni i dwóch sklepów detalicznych w Kielcach: Wydawało nam się na początku, że będzie lepiej, że jak będzie zakaz handlu, to dla takich drobnych przedsiębiorców jak my to będzie korzystniejsze. W praktyce jest trochę inaczej. W tygodniach, kiedy miała być niedziela z zakazem to odpływ klientów następował u nas już od czwartku. Szli do galerii handlowych, gdzie były organizowane akcje promocyjne, żeby ściągnąć ich do sklepów przed tą niedzielą, kiedy handlu nie będzie. Wskutek tego nam obroty spadały już od czwartku.
Duży to był spadek?
O jedną czwartą, czasami zarabialiśmy o jedną trzecią mniej niż w poprzedzające czwartek dni.
Kiedy wprowadzano zakaz handlu w niedzielę, padały argumenty, że małe sklepy nie stracą, że w ogóle handel nie straci, bo ludzie i tak muszą kupować, więc wybiorą piątek, sobotę.
Ten mechanizm zadziałał, ale trochę w inną stronę. Handel w jeszcze większym zakresie przeszedł do galerii. Oni nawet zyskali. Tak mi się wydaje. Ja byłam zaskoczona tym, jak ludzie chętnie idą na zakupy w soboty do dużych sklepów. Do wielu galerii handlowych w Polsce nie dało się przez to wjechać. My też mamy taką małą miejską galerię należącą do miasta, gdzie mam swoje sklepy, ale tam nie ma takich gigantycznych promocji. I w sobotę kompletnie nic się nie dzieje.
Wszyscy pojechali do większych sklepów?
Tak. Przecież nawet ci wielcy teraz za bardzo nie protestują przeciwko zakazowi.
Mówiła Pani o spadku obrotów, ale z drugiej strony to jeden dzień pracy mniej w tygodniu. I to jedna siódma kosztów mniej dla pani.
Tylko, że ja straciłam na zakazie mimo, że wcześniej i tak nie handlowałam w niedzielę. Właśnie dlatego tak byłam zaskoczona stratami. Nasza galeria w której wspominałam jest nieczynna w niedzielę, więc my też nie możemy sklepów otworzyć w żadną niedzielę.
Wszyscy jadą do dużych galerii w piątki i soboty. Do nas już nie zajeżdżają.
Na zachodzie też nie handluje się w niedzielę. Może trzeba to przetrwać, gdzieś indziej poszukać – jako firma – pieniędzy dla siebie i że to się po prostu ułoży z czasem.
Na pewno się to musi jakoś ułożyć, ale ja myślę, że połowa tych drobnych przedsiębiorców, tych ciułaczy jak ja zlikwiduje biznes. Dużo firm nie przetrwa.
Pani zna tych drobnych przedsiębiorców. To pani klienci, którzy przychodzą do hurtowni.
Tak, to nie są giganci, to są małe sklepy, które kupują coraz mniej. Współpracuję z właścicielem hurtowni w Warszawie, on też mówi, że jego klienci kupują coraz mniej. To są drobne sklepiki, ludzie handlujący na bazarach. Oni też widzą odpływ klientów do tych wielkopowierzchniowych sklepów, do galerii.
Weźmy też przykład Wólki Kosowskiej pod Warszawą, gdzie zaopatrują się małe sklepy. Tam już tylu hurtowników się zlikwidowało, że to jest dla nas szok. Jeden hurtownik, z którym ja współpracowałam przenosi się do Czech. Uznał, że w Polsce nie ma szans, by cokolwiek zarobić.
W Wólce Kosowskiej nigdy nie było tak wielu pustych boksów. Kilka lat temu nie można tam było znaleźć miejsca parkingowego, a teraz nie ma z tym problemu, właściwie nigdy.
Ma pani plan, co robić dalej, jak w przyszłym roku w ogóle nie będzie można handlować przez większość niedziel?
Trzeba sobie jakoś radzić, szukamy nowych klientów hurtowych, człowiek jak chce przetrwać, to musi brać się do pracy. Ale nie wszystkim jest to dane, nie wszyscy też mają takie możliwości. Mnie jratuje to, że prowadzę sprzedaż hurtową, bo jak bym miała sam detal, to byłoby ciężko.
Pani też jest klientem, bywa pani w sklepach, robi zakupy, patrzy pani na ludzie, którzy pracują na kasach. Oni mogą w niedzielę odpocząć, pobyć z rodzinami.
Rozumiem to, bo sama bym nie chciała pracować w niedzielę. Ale są osoby, które chcą w te dni pracować, na przykład studenci chcą sobie dorobić, czy inne osoby, które w tygodniu na przykład się uczą albo mają inne zajęcia.
Moim zdaniem trzeba to po prostu inaczej uregulować – żeby ci, którzy chcą po prostu mogli pracować i handlować. A tak – tracą właściwie wszyscy, poza tymi, którzy mieli stracić najwięcej, czyli dużymi sklepami i galeriami handlowymi.