Jeden z najbardziej wpływowych szefów spotka się dzisiaj z szefem polskiego rządu. Oficjalnie weźmie udział debacie Środkowoeuropejskiego Okrągłego Stołu ds. Innowacji. Eksperci jednak podejrzewają, że na rozmowach z Mateuszem Morawieckim mogą się na przykład pojawić zagadnienia związane z siecią 5G i jej rozwojem w Polsce. Niewykluczone, że padną też kwestię związane z "aferą Huawei". W końcu chińska firma mocno korzysta z oprogramowania od Google'a.
Szef amerykańskiego giganta odwiedzi podczas europejskiej podróży tylko dwie stolice: Warszawę oraz Berlin.
Kim jest prezes Google'a? Okazuje się, że jego biografia jest niezwykle ciekawa, a droga na szczyt tego 46-latka była niezwykle kręta.
Choć Dolina Krzemowa szczyci się otwartością na ludzi z różnych stron świata, to szefami największych firm IT zwykle są rodowici Amerykanie, pochodzący najczęściej z bardzo bogatych rodzin. Do nielicznych wyjątków zalicza się firma Alphabet, właściciel Google'a. Na czele tego przedsiębiorstwa stoi imigrant z Indii, który musiał czekać do 12. urodzin, żeby móc skorzystać z telefonu. I to bynajmniej nie komórkowego, a klasycznego, z systemem tarczowym.
Sundar Pichai, bo o nim mowa, później był jednym z ojców mobilnej rewolucji. Bo to on odpowiadał za system Android, który jest dziś zainstalowany w 88 proc. smartfonów na świecie. Dla wielu Pichai jest symbolem tego, że "amerykański sen" istnieje i ma się dobrze. Choć historia sukcesu szefa Google zaczęła się nie w USA, a w mieście Maduraj w Indiach.
Z Indii do Doliny Krzemowej przez Stanford
Przyszły szef Google'a urodził się w 1972 r. w rodzinie inżyniera, który pracował w brytyjskiej firmie. Rodzina żyła jednak dość skromnie. Dopiero gdy Sundar miał 12 lat, dostali pierwszy telefon tarczowy. Z tym telefonem wiążą się zresztą legendy na temat przyszłego prezesa. Ponoć mały Sundar był w stanie zapamiętać wszystkie numery, które kiedykolwiek wybrał na tarczy. Podobno też żonglowanie danymi z pamięci to do dziś jego stały trick na spotkaniach biznesowych.
Zobacz też: Testujemy polskiego Asystenta Google
Dzięki świetnym ocenom w szkole, przyszły szef giganta IT zapewnił sobie bez problemu miejsce na uczelni. Studiował na politechnice w Kharagpur, znów dając się poznać jako świetny student. Dzięki temu otworzyła mu się możliwość zrobienia międzynarodowej kariery akademickiej. Po tym, jak napisał prostą szachową grę komputerową, zdobył stypendium na Stanfordzie - jednym z najlepszych uniwersytetów świata.
Na Stanford trafił w 1993 r. Choć studia miał opłacone, to i tak nie było mu lekko. Tu pojawia się kolejna legenda na temat jego życia. Otóż ponoć każdy student na Stanfordzie musiał zapłacić 60 dolarów za plecak z logo uczelni. Pichaia miało nie być jednak na ten plecak zwyczajnie stać.
Ostatecznie na Stanfordzie zdobył tytuł magistra i znalazł pracę w renomowanych firmach - najpierw w Applied Materials, potem w McKinsey & Co. Jednak jego kariera nabrała prawdziwego rozpędu 1 kwietnia 2004 r, gdy trafił do Google'a. W tym samym dniu firma zadebiutowała z darmową skrzynką pocztową Gmail. Branża IT szybko zrozumiała, że z Pichaiem żartów nie ma. Najbardziej przekonał się o tym Microsoft.
Jak imigrant utarł nosa Gatesowi
Jest rok 2006, Google ciągle jest bardziej startupem niż internetowym gigantem. Karty w branży tech ciągle rozdaje Microsoft. Pichai dostaje ciekawe zadanie - stworzenie specjalnego paska z wyszukiwarką Google'a do internetowych przeglądarek. Warto pamiętać, że wtedy na rynku przeglądarek rządzi Explorer Microsoftu.
Firmie Gatesa oczywiście nie podoba się rosnąca pozycja Google'a. Microsoft postanawia więc ustawić swoją własną wyszukiwarkę Bing, jako domyślną w Explorerze. Wówczas wydarzenie to komentowano jako potężny cios dla rosnącego Google'a. Microsoft miał rozdawać karty na rynku tech przez następne dekady. Wtedy jednak Pichai wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł: trzeba stworzyć własną przeglądarkę! Udało mu się do tego przekonać dwóch założycieli Google'a - Larry'ego Page'a i Sergey'a Brina.
Tak właśnie powstał Google Chrome. Przeglądarka jest dziś niekwestionowanym liderem rynku - i jest daleko przed Explorerem. Bing, wyszukiwarka Microsoftu, na rynku ma natomiast niewielkie, zupełnie niezagrażające Google'owi udziały.
W 2013 r. postanowiono docenić zdolnego imigranta w Google'u i awansowano go na szefa mobilnego systemu operacyjnego Android. I tu odniósł gigantyczny sukces - system zgarnął w końcu niemal 90 proc. tego rynku!
Co ciekawe, po Pichaia chciał ponoć sięgnąć arcykonkurent Google'a, czyli Microsoft. Firma, z którą latami wojował Pichai, widziała go na stanowisku swojego prezesa, gdy w 2014 r. odchodził Steve Ballmer. Gigant z Seattle postawił jednak ostatecznie na związanego z Microsoftem od lat Satyę Nadellę.
Pichai tworzył więc potęgę Androida, ale w 2015 r. dostał kolejną propozycję nie do odrzucenia. Firma miała się przeistoczyć w gigantyczny konglomerat pod nazwą Alphabet. Czemu "alfabet"? Bo każda litera alfabetu miała oznaczać jeden biznes. "G jest jak Google" - informowała spółka. Dla branży było jasne - gigant chce rozwinąć inne biznesy, a Google ma być tylko jedną częścią tej gigantycznej korporacji.
Google niczym Microsoft?
Google, a właściwie Alphabet, pod rządami Pichaia radzi sobie ciągle nieźle. Wyszukiwarka Google wciąż jest numerem jeden, serwis YouTube, również należący do Google'a, jest numerem jeden w swojej branży, numerami jeden są też: system Android oraz Chrome. Wymieniać można zresztą znacznie dłużej.
Ale nie da się ukryć, że za rządów Pichaia koncern jest też krytykowany jak nigdy wcześniej. Nie tylko od strony biznesowej, ale też etycznej.
Jeśli chodzi o biznes, to wielu ekspertów wskazuje, że Pichai nie poradził sobie z przekształceniem Google'a w Alphabet. Bo firma opiera się ciągle głównie na sprzedaży reklam do internetowych usług. Nie wypaliły dotąd takie pomysły, jak budowa autonomicznych samochodów czy wejście w segment "urządzeń ubieralnych", czego symbolem stała się porażka "inteligentnych okularów" Google Glass.
Jeszcze bardziej bolesne są dla Google'a zarzuty o zatracenie swojego DNA. "Don't be evil" - tak brzmiało przez lata hasło firmy, co mozna przetłumaczyć jako "nie bądź zły". Hasło w branży interpretowano, mówiąc, że szefom Google'a chodzi w istocie o to, by nie być niczym Microsoft. Za rządów Pichaia z niego jednak zrezygnowano.
I zdaniem krytyków w drugiej dekadzie XXI wieku Google właśnie zaczęło przypominać Microsoft z lat 90. Firma zaczęła być hegemonem, zdobywającym kolejne rynki dzięki biznesowym trickom, a już nie dzięki innowacjom.
Kapitalizacja Google przekracza już roczny PKB Polski
Google jest też krytykowane za zbyt małą liczbę kobiet na wysokich stanowiskach oraz zbyt małe otwarcie na... imigrantów. Do tego nawet pracownicy Google'a z coraz większą niechęcią patrzą na chińskie biznesy firmy. Pojawiają się nawet głosy, że gigant z USA pomaga komunistycznemu rządowi utrzymywać w kraju cenzurę.
Firma nie uniknęła także wycieków danych, z którymi zresztą od kilku lat zmagają się największe przedsiębiorstwa z Doliny. Pod koniec 2018 r. wyszło, że wyciec mogły dane nawet 500 tys. użytkowników serwisu Google+. W efekcie zdecydowano się o zamknięciu tego serwisu, który niegdyś w założeniu miał być alternatywą dla Facebooka.
Mimo krytyki, amerykański biznes ciągle jednak uznaje Pichaia za świetnego szefa. Według renomowanego serwisu Glassdoor, jego pracę dobrze ocenia 96 proc. przedstawicieli firm z USA.
Ocenia się też, że jego majątek przekracza 1,2 mld. dol. Nieźle jak na kogoś, kogo jeszcze nie tak dawno temu nie było stać na plecak.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl