Ekstremalne zjawiska pogodowe od kilku dni szturmują polskie miejscowości. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa dzień w dzień wysyła do obywateli alerty przed ulewnymi deszczami i burzami z gradem. W wielu regionach służby ogłosiły pogotowie przeciwpowodziowe. Największe problemy są w Małopolsce, na Śląsku, Podkarpaciu i Dolnym Śląsku.
Niektórzy zastanawiają się, czy w związku z tym, że ulewy stały się ostatnio częstym elementem naszej rzeczywistości, problem suszy przestał być aktualny. Zdaniem ekspertów z Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa tylko częściowo. "Częściowo", ponieważ o ile w wierzchniej warstwie gleby wody jest sporo, to już głębiej – pomiędzy 30. a 100. cm – nie jest już tak dobrze.
"Nadal występuje duży niedobór wody w glebie zwłaszcza na obszarze Polski północno-zachodniej. Występujące niedobory wody powodują, że susza w dalszym ciągu notowana jest w uprawach zbóż jarych i ozimych, truskawek, krzewów owocowych i w mniejszym stopniu wśród drzew owocowych" - napisał IUNG w ostatnim raporcie.
- Dużo w mediach słyszymy o problemie powodzi, tymczasem wiele obszarów Polski boryka się z suszą. Ten paradoks wynika z tego, że nasza gospodarka wodna od dziesięcioleci była nastawiona na radzenie sobie z nadmiarem wody i zatrzymywaniem fal wezbraniowych w skali lokalnej. W efekcie kiedyś osuszano wszystko, co się dało. Dziś wiemy, że był to błąd - tłumaczy money.pl hydrolog z Uniwersytetu Warszawskiego dr Jarosław Suchożebrski.
Ekspert dodaje, że jak na dłoni widać, iż systemy melioracyjne po prostu się nie sprawdzają. W czasie ulew woda zamiast zatrzymać się w glebie, spływa prosto do rzek i morza. To kłopot, gdy przychodzi susza i nagle zaczyna brakować wody np. do nawadniania roślin. Jednocześnie systemy melioracyjne wcale nie są pomocne, gdy trzeba walczyć z podtopieniami.
- Tutaj niestety mści się na nas zamiłowanie do kostki Bauma. Woda szybko spływa do rzek, robią się fale wezbraniowe i wtedy następuje powódź - wyjaśnia Suchożebrski.
Tymczasem ekstremalne zjawiska pogodowe – powodzie, podtopienia, nawałnice oraz susze – oznaczają realne straty finansowe, wynoszące do 0,4 proc. PKB. Co więcej, raz na 5 lat pojawiają się ponadprzeciętne skutki finansowe szacowane na poziomie od 0,5 do ponad 1 proc. PKB.
Z badań przeprowadzonych przez Instytut Ochrony Środowiska – Państwowy Instytut Badawczy wynika, że w latach 2001-2016 w konsekwencji zdarzeń ekstremalnych Polska utraciła 78 mld zł. Ponad 20 proc. tej wartości stanowiły straty w infrastrukturze i uszkodzenia mienia na obszarach zurbanizowanych.
- Obserwowane zmiany dotykają w sposób mniej lub bardziej pośredni każdego z nas. Ich negatywne skutki niszczą infrastrukturę i powodują straty w różnych sektorach gospodarki, w tym przede wszystkim w transporcie i w energetyce. Biorąc pod uwagę duże skupienie ludzi, usług i infrastruktury szczególnie narażone na negatywne skutki zmian klimatycznych są obszary miejskie, na których mieszka 60 proc. Polaków - uważa Ewelina Siwiec, specjalista z Zakładu Zintegrowanego Monitoringu Środowiska Instytutu Ochrony Środowiska PIB.
Unia Europejska ostrzega, że szkody wywołane zmianami klimatu mogą przynieść uszczerbek dla bezpieczeństwa żywności czy ekonomicznego wielu mieszkańców. Dlatego eksperci apelują o to, aby przystosowywać się do przewidywanych skutków zmian klimatu. Na czym dokładnie miałaby polegać taka adaptacja? M.in. na podniesieniu poziomu retencyjności, który dziś w Polsce wynosi 6,5 proc.
- Po pierwsze, powinniśmy lepiej wykorzystywać retencję krajobrazową, czyli naturalne sposoby zatrzymywania wody. W małym stopniu wykorzystujemy małą retencję, która byłaby w stanie zatrzymać falę powodziową na terenach wiejskich, a jednocześnie zmagazynować tę wodę. Mówiąc krótko: woda po prostu przecieka nam przez palce - podkreśla dr Jarosław Suchożebrski.
Eksperci mówią wprost: problemy suszy i powodzi nagle nie znikną, więc zanim podniesiemy poziom retencyjności w Polsce, warto zacząć adaptować tę infrastrukturę, którą dysponujemy. Przykład udanej zmiany? Rekultywacja zbiorników wodnych w łódzkim Arturówku, która wpłynęła na poprawę jakości wód czy ograniczenie negatywnych skutków fali wezbraniowej. Szacunki wskazują, że Łódź jest w stanie zaoszczędzić w ten sposób nawet do 37 mln zł rocznie.
Transformacja ma jednak swoją cenę. Już teraz szacuje się, że aby osiągnąć cele wyznaczone obecnie w zakresie klimatu i energii na okres do 2030 r., konieczne będą dodatkowe inwestycje w kwocie 260 mld euro rocznie.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl