"Miłość, miłość w Zakopanem. Polewamy się szampanem" - śpiewał tłum turystów, który zdecydował się spędzić kilka dni w górach. Piosenka popularnego artysty Sławomira stała się małym hymnem ulicy. Nagrania szybko obiegły media i internet. I właśnie tak - śpiewem, tańcem i alkoholem - pierwszy weekend otwarcia hoteli i stoków narciarskich świętowali niektórzy Polacy.
O wiele mniej powodów do radości mieli w tym samym czasie nasi południowi sąsiedzi - Czesi. Pod koniec tygodnia dowiedzieli się, że stan wyjątkowy wcale się nie skończy, a zostanie przedłużony. Choć już wcześniej powinni byli wiedzieć, że nadziei na zmiany nie ma.
A to oznacza zamkniętą sporą część sklepów (oprócz sklepów spożywczych, aptek czy sklepów zoologicznych). Działać wciąż nie mogą restauracje i bary. Do tego w Czechach pojawiły się regiony, których nie można opuszczać - to miejsca, gdzie wirus rozprzestrzenia się wyjątkowo szybko. Działalność wznowiły za to urzędy i biblioteki.
I wystarczy zerknąć na liczby. W Czechach ostatnie 7 dni przyniosło ponad 50 tys. wykrytych infekcji. Dla przykładu w Polsce było to 38 tys. zakażeń. W Niemczech było to również 50 tys. przypadków koronawirusa, ale to blisko 8 razy bardziej zaludniony kraj. W Czechach żyje ok. 10 mln obywateli, w Niemczech ponad 80 mln.
O problemie Czechów doskonale wiedzą Niemcy. Na granicy niemiecko-czeskiej wprowadzone zostały masowe ograniczenia ruchu granicznego. Powód? Powiaty położone tuż przy granicy mają jedne z najwyższych wskaźników zakażeń w skali całego kraju. I właśnie dlatego od północy 14 lutego granicę czesko-bawarską (bo właśnie na niej obowiązują ograniczenia) przekraczać mogą tylko kierowcy ciężarówek, pracownicy medyczni i pracownicy tzw. sektorów kluczowych. Wszyscy jednak i tak muszą mieć negatywny wynik wirusa.
Niemcy z kolei właśnie debatują, jak będą wyglądały tegoroczne święta wielkanocne. I w debacie szefów rządów poszczególnych krajów związkowych dominuje jeden przekaz: wyjazdów nie będzie, wycieczek nie będzie, bo Niemcy nie mogą sobie pozwolić na kolejną falę wirusa.
- Nie możemy dopuścić do śmierci na ostatniej prostej - mówiła niedawno kanclerz Niemiec Angela Merkel.
Europejskie Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób wskazuje, że w Europie negatywny trend dot. koronawirusa w ostatnim czasie pojawił się w m.in. takich krajach jak Czechy, Łotwa, Litwa, Słowacja. Czesi w okresie od października do lutego zaliczyli już dwie fale wirusa.
Przed niepokojącym scenariuszem w Polsce ostrzega właśnie minister zdrowia Adam Niedzielski. - To pierwszy tydzień od wielu tygodni, kiedy liczba średnio-dziennych przypadków zakażenia zwiększyła się i jest to zauważalne - poinformował podczas poniedziałkowej konferencji prasowej.
Trzy dni, 14 tys. wykrytych infekcji - to bilans koronawirusa w Polsce. W sobotę było 6,5 tys. infekcji, w niedzielę 5,3 tys., a nowy tydzień zaczyna się od dodatkowych 2,5 tys. zakażeń. Poniedziałkowe wyniki - związane z testami przeprowadzanymi w niedzielę - standardowo są wyraźnie niższe.
Miniony weekend był jednak pod względem epidemicznym jednym z gorszych w ostatnim czasie. Więcej zakażeń w sobotę i niedzielę pojawiło się ostatnim razem w połowie stycznia. I choć wciąż daleko nam do poziomu zakażeń z listopada i grudnia, to warto obserwować ostatnie wskaźniki infekcji. Dlaczego? Bo to od nich zależy, czy wprowadzone ponad tydzień temu luzowanie obostrzeń się utrzyma.
A warto zauważyć, że średnia zakażeń z minionego tygodnia rośnie. Powoli, ale konsekwentnie.
I tak od 2 do 9 lutego średnio dziennie w Polsce było po około 5,2 tys. infekcji. Średnia za okres od 9 do 15 lutego to już 5,5 tys. zakażeń każdego dnia. A jak wskazują premier Mateusz Morawiecki oraz minister zdrowia Adam Niedzielski "próbne luzowanie" skończy się, gdy dobijemy do poziomu 10 tys. zakażeń każdego dnia. Każdy ruch w górę jest ruchem niepożądanym.
Innym istotnym czynnikiem jest również liczba osób przebywających w szpitalach z powodu COVID-19. W tym wypadku utrzymuje się ona na stałym poziomie - około 12 tys. osób. Warto jednak zauważyć, że od momentu wykrycia zakażenia do momentu hospitalizacji zwykle mija ponad tydzień. A to oznacza, że wzrosty na wykresach są widoczne dopiero po pewnym czasie.
- Jesteśmy na granicy odwrócenia trendu - mówił wprost minister. I skomentował wydarzenia z polskich gór. Jest przekonany, że jeśli w ciągu najbliższych kilku dni pojawią się kolejne wzrosty zakażeń, to będzie można wiązać tę sprawę właśnie z weekendem walentynkowym.
- To może być impulsem do rozwoju ogólnokrajowego epidemii, a nie tylko lokalnego, który byłby pod kontrolą - ostrzegał. Szef kancelarii premiera Michał Dworczyk przyznał za to, że rząd nie spodziewał się takich zachowań po otwarciu hoteli i stoków narciarskich. A przez takie zachowania ma na myśli nie tylko tłumy w górach, zajęte parkingi, ale przede wszystkim masowe omijanie obowiązku noszenia maseczek.
W samym Zakopanem policja wystawiła blisko 200 mandatów – spora część dotyczyła właśnie obowiązku zasłaniania ust i twarzy.
Warto przy tym dodać, że z zimowej aury masowo korzystali nie tylko Polacy. Tłumy pojawiły się między innymi w berlińskich parkach, gdzie można było pojeździć na łyżwach. Tłumy pojawiły się również w niektórych włoskich regionach, gdyż od ubiegłego tygodnia mogą być tam otwarte lokale gastronomiczne. Tak było w Bergamo, tak było w Mediolanie.
W Europie problemy z wirusem mają również Słowacy. Ostatni tydzień to około 12 tys. zakażeń. Niewiele? Warto pamiętać, że to jeden z mniejszych europejskich krajów. Słowacja liczy 5 mln obywateli. Słowacki rząd zdecydował się na zamknięcie części ruchu granicznego (w tym niektórych przejść z Polską).
Ci, którzy zdecydują się na wyjazd na Słowację, muszą się liczyć albo z koniecznością odbycia kwarantanny, albo z koniecznością przedstawienia negatywnego testu na wirusa. Słowaccy politycy argumentują, że zrobią wszystko, by zatrzymać poza krajem nowe odmiany wirusa.
Z ostatnich danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że brytyjską odmianę wirusa - o wiele szybciej rozprzestrzeniającą się - ma w tej chwili około 5 proc. chorujących na COVID-19 Polaków.