Program szczepień wyraźnie przyspieszył i każdego dnia szczepionych jest ok. 250 tys. osób (w soboty i niedziele mniej, np. 18 kwietnia w punkcie szczepień pojawiło się 193 tys. osób). Jak wylicza "Fakt", rząd zapłacił 2,5 mld zł za dostawę 62 mln dawek szczepionki. Dzięki temu, że są one bezpłatne dla każdego (nie ma znaczenia faktu posiadania ubezpieczenia zdrowotnego czy zarobki), szczepienia idą tak szybko.
W nadzwyczajnej sytuacji, jaką jest wybuch pandemii, rząd nawet nie zastanawiał się, czy można jakoś przerzucić część kosztów szczepień na pacjentów, ale wziął całość na siebie. Jeśli jednak koronawirus ma zostać z nami dłużej (a nie zapowiada się, by wirus jako taki miał zniknąć równocześnie z masowymi szczepieniami), to koniczne stanie się powtarzanie szczepień w przyszłości. Nie ma bowiem dowodów naukowych na to, że dostępne aktualnie preparaty mogą chronić nas przez całe życie. Przykładowo, dyrektor ds. medycznych firmy Moderna, Tal Zaks, powiedział, że ten konkretny preparat daje ochronę na co najmniej rok.
Kiedy koronawirus stanie się już bardziej "rozpoznany" i będzie podlegał pewnej kontroli – jak wirus grypy – szczepienia przeciwko niemu wejdą do zwykłego kalendarza badań profilaktycznych i szczepień pacjentów. I zapewne, jak w przypadku grypy, każdy chętny będzie musiał już sam za szczepienia płacić.
Przyznał to w rozmowie z "Faktem" Włodzimierz Gut, wirusolog. Powiedział, że nie ma możliwości, by w kolejnych latach państwo oferowało bezpłatne szczepienia, bo to zbyt obciążające dla budżetu. Nie należy się też spodziewać utworzenia jakiegoś specjalnego budżetu na ten cel.
Jego zdaniem niewykluczone jest jednak, że pracodawcy będą partycypować w kosztach szczepień, bo zwyczajnie będzie się im to opłacało. Wyłożą wprawdzie pieniądze na szczepionki, ale za to nie stracą na kilkanaście dni choroby pracownika.