Pandemia koronawirusa spustoszyła świat. Miliony ludzi umarło, wielu ciężko przechorowało COVID-19, na granicy wytrzymałości (a niekiedy powyżej ich granic) funkcjonował system ochrony zdrowia. To fakty niezaprzeczalne.
To jednak nie kolejny tekst o zdrowiu i reperkusjach związanych z SARS-CoV-2. Skupmy się na tym, o czym z miesiąca na miesiąc coraz poważniej będziemy myśleć, czyli o gospodarce, zagrożeniach oraz szansach, które w związku z pojawieniem się pandemii powstały.
Ważniejsze od statystyk
Produkt Krajowy Brutto w drugim kwartale 2021 r. wzrósł o 10,9 proc. rok do roku. To rekordowy wynik w historii Polski.
Bilion złotych. Tyle pieniędzy znalazło się na kontach bankowych Polaków w lutym 2021 r. To wzrost o 40 proc. w porównaniu z 2016 r. A zarazem wynik lepszy niż chwilę przed pojawieniem się wirusa.
I, powiedzmy sobie wprost, te dane niewiele znaczą. Pandemia spowodowała, że patrzenie w "suche" statystyki straciło rację bytu. Liczenie wzrostu gospodarczego rok do roku, gdy poprzedni rok był czasem gospodarczego lockdownu, nie ma sensu.
Wyciągnięcie wniosku, że Polacy bogacili się w pandemii, zdaje się zupełnie nieuprawnione. W "suchej" statystyce nie bierze się pod uwagę m.in. zmiany zwyczajów. A uzasadnione wydaje się przekonanie, że wielu z nas, gdy doszło do lockdownu, zaczęło mniej wydawać, zaprzestało inwestycji i odkładało środki na czarną godzinę.
Oczywiście nie jest tak, że nie należy spoglądać na dane ekonomiczne. Nadal są niezwykle istotne. Obecnie ważniejsze od liczb bezwzględnych wydają się jednak tendencje oraz to, jak osiągane rezultaty mają się do prognoz. I tu warto zauważyć, że przynajmniej na razie Polska wypada korzystniej niż jeszcze kilka miesięcy temu, prognozowali analitycy.
Najistotniejsze w średnio i długookresowym horyzoncie czasowym będzie jednak to, co udało się w Polsce zmienić w trakcie pandemii.
Koronawirus bowiem zostanie wspomnieniem, zaś realne zmiany pozostaną z nami na dłużej.
Zdalna potrzeba
Modelowym przykładem jest nowelizacja kodeksu pracy w zakresie pracy zdalnej. Projekt nowych przepisów został opublikowany w maju 2021 r., trwają właśnie konsultacje. Podstawowym założeniem jest popularyzacja tej formy pracy, przy jednoczesnym założeniu, że co do zasady skore do wyboru zdalnej formy świadczenia pracy powinny być obie strony umowy, czyli zarówno pracodawca, jak i pracownik.
Bo choć trudno w to dziś uwierzyć, nadal obowiązujące regulacje utrudniają świadczenie pracy zdalnej, choćby obie strony umowy właśnie za tą formą optowały. W dużej mierze przepisy kodeksu pracy opierają się bowiem na niedomówieniach, a świadczona zdalnie praca była realizowana bardziej obok przepisów niż zgodnie z ich literalnym brzmieniem.
Po wejściu w życie nowych regulacji wprowadzone zostaną przede wszystkim określone wprost w kodeksie zasady, gdy jedna ze stron będzie mogła narzucić świadczenie pracy zdalnej.
I tak pracodawca będzie mógł skierować pracownika do domowego wykonywania obowiązków na okres, "w którym z powodu siły wyższej zapewnienie przez pracodawcę bezpiecznych i higienicznych warunków pracy w dotychczasowym miejscu jej wykonywania nie jest czasowo możliwe".
Zarazem bezpiecznikiem dla pracowników będzie określenie, że zdarzenie wywołane siłą wyższą musi być spowodowane przyczyną zewnętrzną, niemożliwą do przewidzenia oraz nie do zapobieżenia przez pracodawcę.
Mówiąc prościej: pracodawca uzyska formalną (legalną) możliwość skierowania pracowników do pracy zdalnej, np. w przypadku zagrożenia zdrowotnego lub np. w trakcie lokalnej powodzi. Do czasu pandemii - aż dziw bierze - takich przepisów nie było. Dziś zaś, w okresie zagrożenia pandemicznego, są rozwiązania jedynie tymczasowe.
Niekiedy to pracownik będzie mógł "wymusić" na pracodawcy prawo do świadczenia pracy zdalnej. Dotyczyć to będzie przede wszystkim osób sprawujących opiekę nad innym członkiem rodziny lub inną osobą pozostającą we wspólnym gospodarstwie domowym, posiadających orzeczenie o niepełnosprawności albo orzeczenie o umiarkowanym lub znacznym stopniu niepełnosprawności. W ten sposób ustawodawca chce zaktywizować zawodowo opiekunów osób niepełnosprawnych.
W projekcie ustawy znajduje się też możliwość wykonywania okazjonalnej pracy zdalnej przez 24 dni w roku. Pracownik będzie mógł wskazać pracodawcy, z czego wynika potrzeba tymczasowego pracowania z domu, zaś pracodawca będzie oceniał, czy rzeczywiście ta potrzeba istnieje.
Rozwiązania te wydają się mało szokujące. Ba, sprawiają wrażenie czegoś, co powinno być w polskim prawie od dawna. A jednak dopiero pandemia zmobilizowała polityków i urzędników do opracowania koniecznych w XXI wieku rozwiązań.
Warto zaznaczyć, że z badań Polskiego Instytutu Ekonomicznego przeprowadzonych w czerwcu 2020 r. wynika, że w trakcie pandemii 10 proc. dużych firm wdrożyło systemy do zarządzania pracą zdalną (nie korzystając z nich wcześniej), a po pandemii 27 proc. dużych firm zamierza korzystać z systemów do zarządzania i monitorowania pracy zdalnej.
Z kolei z raportu Koalicji Bezpieczni w Pracy "Bezpieczeństwo pracy w Polsce 2020. Wpływ pandemii koronawirusa na polski rynek pracy", na który zresztą powołuje się projektodawca ustawy, wynika, że przed pojawieniem się COVID-19, 16 proc. badanych pracodawców umożliwiało pracownikom pracę zdalną. W czasie pandemii odsetek firm, w których wprowadzono pracę zdalną w badanej grupie urósł do 95 proc. Jednocześnie 57 proc. ankietowanych pracodawców oraz 47 proc. pracowników chce utrzymania pracy zdalnej po zakończeniu pandemii.
Jest to więc ostatnia chwila, by rozsądnie uregulować w prawie kwestię pracy zdalnej.
Ratowanie biznesu
Jeszcze dekadę temu w Polsce w zasadzie nie istniała restrukturyzacja firm. Brakowało stosownych przepisów, w efekcie czego biznesy znajdujące się w tarapatach finansowych płynnie przechodziły z fazy działalności w fazę upadłości.
Realia zmieniły się w 2016 r., od którego to obowiązuje prawo restrukturyzacyjne. Tyle że - trzeba powiedzieć wprost - nie przyniosło ono spektakularnych efektów.
Nadal biznes, który popadał w kłopoty, częściej upadał niżeli się restrukturyzował. A to szkodliwe dla wszystkich: właścicieli, pracowników, ale również wierzycieli. Jak bowiem wynikało z analiz Ministerstwa Sprawiedliwości z 2015 r., wierzyciele odzyskują w toku postępowań upadłościowych średnio 17 proc. należności. Ale dane te i tak zawyżały podmioty publicznoprawne (głównie urzędy skarbowe i Zakład Ubezpieczeń Społecznych): ich wierzytelności pokrywane były w ponad 30 proc. W toku restrukturyzacji zaspokojenie wierzycieli nie przekracza co prawda 40 proc., ale jest wyższe niż przy upadłości.
Wybuch pandemii koronawirusa zachęcił polityków do usprawnienia procedur restrukturyzacyjnych.
W czerwcu 2020 r. wprowadzono więc nową instytucję: uproszczone postępowanie restrukturyzacyjne. Jego główną cechą, odróżniającą procedurę od innych sposobów restrukturyzacji, jest to, że to przedsiębiorca decyduje, kiedy otworzyć postępowanie, a nie sąd.
Otwarcie uproszczonego postępowania skutkuje z kolei zawieszeniem egzekucji oraz niemożnością wypowiadania dłużnikowi kluczowych umów (takich jak umowy dzierżawy, najmu czy rachunku bankowego). Jednocześnie dłużnik ma maksymalnie cztery miesiące na porozumienie się z wierzycielami. Jeśli tego nie uczyni, znów można wobec niego prowadzić egzekucję oraz wypowiadać mu umowy.
Niektórzy – przodował w tym sektor bankowy – zapowiadali głęboki kryzys i erozję stosunków na linii wierzyciele-dłużnicy. Straszono oszustwami. Do niczego takiego jednak nie doszło.
Nowe rozwiązanie błyskawicznie zaczęło być wykorzystywane przez drobny biznes, ale w sposób zgodny z założeniami ustawodawcy. W pierwszym kwartale 2021 r. otwarto 432 postępowania restrukturyzacyjne. Dla porównania w pierwszym kwartale 2019 r. - 132. Wzrost jest więc ponad trzykrotny. W tym spośród tych 432 otwartych postępowań aż 356 to te uproszczone.
Oczywiście w wielu przypadkach otwarcie restrukturyzacji nie poskutkuje uratowaniem biznesu – zdarzają się przecież przypadki, gdy danie przedsiębiorcy czterech miesięcy spokoju w obliczu pandemii, która zupełnie zabiła popyt lub drastycznie zwiększyła koszty w niektórych branżach, nie pomoże wyjść na prostą.
Jedyną konsekwencją wprowadzenia nowych regulacji jest jednak jedynie wstrzymanie egzekucji, w efekcie czego opóźnienie dla wierzycieli. Ci jednak z reguły i tak nie mogliby liczyć na pieniądze w krótkim czasie. Analizy Ministerstwa Sprawiedliwości pokazują bowiem, że wpadający w tarapaty przedsiębiorcy najpierw starają się spłacić wierzycieli publicznoprawnych, a dopiero w dalszej kolejności prywatnych.
Sąd w sieci
Wymiar sprawiedliwości do 2020 r. był jednym z najgorzej ucyfrowionych i zdigitalizowanych działów gospodarki narodowej. W wielu sądach akta nadal były (i są) ręcznie zszywane, standardem jest prowadzenie tradycyjnej korespondencji pocztowej. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu o rozprawie przeprowadzonej online można było jedynie pomarzyć.
Okazuje się, że i tu pandemia wymogła na rządzących działania, za które przez wiele lat nie mogli się zabrać. W maju 2020 r., w ramach tzw. trzeciej tarczy antykryzysowej, wprowadzono możliwość rozpatrywania spraw cywilnych w trybie wideokonferencji. Uznano wręcz, że podczas trwania stanu epidemii zdalne procedowanie powinno być standardem, a fizyczna obecność wszystkich zainteresowanych w siedzibie sądu - wyjątkiem.
Sukces? Niekoniecznie. Gdy na koniec 2020 r. sprawdzono, jak w sądach wykorzystywane są nowe możliwości, okazało się, że statystycznie zaledwie co 36. sprawa w polskim sądzie odbywa się w trybie wideokonferencji. Jednocześnie w niektórych sądach była to co czwarta sprawa.
Przykładowo 25 proc. spraw cywilnych prowadzonych w Sądzie Okręgowym w Koszalinie odbywało się online. Tymczasem w nieodległym Sądzie Okręgowym w Szczecinie – jedynie jedna sprawa na dwadzieścia.
W Sądzie Okręgowym w Tarnowie odsetek spraw prowadzonych zdalnie wyniósł 23,93 proc. Ale w pobliskim Sądzie Okręgowym w Nowym Sączu było to już tylko 1,5 proc.
Skąd tak duże dysproporcje? W istotnej mierze związane są one z problemami sądów ze sprzętem. Na koniec 2020 r. nie brakowało podmiotów, w których nie było żadnej bądź była tylko jedna kamera internetowa. W części sądów nadal są kiepskiej jakości łącza internetowe, w praktyce uniemożliwiające nawiązywanie szybkiego połączenia ze stronami i ich pełnomocnikami.
Nie bez znaczenia jednak jest też podejście osób zarządzających poszczególnymi sądami. W niektórych na rozwój rozpraw online położono większy nacisk, w innych – mniejszy.
Tymczasem prowadzenie spraw w trybie telekonferencji to jedna z szans na zmniejszenie jednej z największych bolączek wymiaru sprawiedliwości, czyli przewlekłości postępowań.
Średni czas trwania postępowań sądowych w podstawowych kategoriach spraw w pierwszej instancji (to kluczowe kryterium dla większości Polaków, istotniejsze od średniego czasu ogółem, w który wlicza się także sprawy odwoławcze) wyniósł w 2020 r. siedem miesięcy. Oznacza to wzrost o 2,9 miesiąca w porównaniu z 2011 r.
Ba, tylko pomiędzy 2015 a 2020 r. średni czas trwania postępowania sądowego wydłużył się o 2,8 miesiąca.
To efekt nieprzynoszących skutków reform wymiaru sprawiedliwości, ale też - najzwyczajniej w świecie - rosnącego z roku na rok wpływu spraw do sądów. Obecnie do sądów rejonowych wpływa ponad 15 mln spraw rocznie. To o blisko pięć mln spraw więcej niż w 2009 r. i ponad dwa razy tyle co w 2002 r.
Prowadzenie spraw online powinno pomóc w odwróceniu negatywnej tendencji. Znacznie rzadziej dochodzi bowiem do odwoływania rozpraw z powodu nieprzybycia świadka, czyjejś choroby czy kłopotów organizacyjnych (nadal zdarza się, że sędziowie nie mogą wyznaczyć rozprawy, gdyż jest zbyt duże obłożenie sal sądowych mogących pomieścić co najmniej kilka osób).
W związku z pandemią planowana jest także digitalizacja postępowań sądowych. Już niebawem ruszyć ma pilotaż w wydziałach karnych kilku sądów. Jego założeniem jest, by całe postępowanie – od początku do końca – toczyło się online i bez tradycyjnej wymiany korespondencji, lecz poprzez doręczenia elektroniczne. Jeżeli rozwiązanie się sprawdzi, ma być wprowadzone do całego polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Prawdziwa innowacyjność
Startupy to maszynki do przepalania pieniędzy - to popularny pogląd wśród sceptyków innowacji, często garażowych biznesów.
Pogląd nie bez uzasadnienia, gdyż z danych "Projekt Startup" wynika, że tylko 30 proc. startupów kiedykolwiek osiąga poziom breakeven, czyli ich przychody przewyższają koszty. Gdy dodamy do tego, że 21,5 proc. startupów kończy się niepowodzeniem w pierwszym roku, 30 proc. w drugim, a 50 proc. w piątym - wychodzi, że obraz innowacyjności nie jest tak kolorowy, jak niektórzy go malują.
Okazuje się, że tak dramatyczne dla ludzkiego zdrowia i dla gospodarki wydarzenie, jak pandemia koronawirusa, dla wielu polskich startupów może być zbawienna. Zmusiła bowiem ich twórców do przeorientowania swych celów i działań, co znaczna część młodych przedsiębiorców ocenia pozytywnie.
W raporcie "Polskie Startupy 2020. Covid Edition" przygotowanym przez fundację Startup Poland możemy przeczytać, że "globalna pandemia może być katalizatorem wzrostu dla wielu startupów".
Autorzy opracowania wskazują, że pandemia wymusiła innowacyjne myślenie nawet na najbardziej tradycyjnych konsumentach i radykalną zmianę przyzwyczajeń, otwierając nowe możliwości dla wielu firm. Krótko mówiąc: ci, którzy się lepiej dostosują do nowej rzeczywistości, wygrają.
Aż 34 proc. przedstawicieli startupów, z którymi rozmawiali autorzy raportu, uznaje, że pandemia ma pozytywny wpływ na ich biznes.
Do tego w nowej rzeczywistości "wzrosło zapotrzebowanie na narzędzia niepewne, z trudnym początkowo do oszacowania potencjałem komercjalizacji". A "cały świat musiał nauczyć się akceptować w większej skali koszty innowacji w postaci upadku części wypracowanych przez długi czas projektów".
Startupy w większości są elastyczne i umieją szybko dostosowywać się do zmian.
Wiele wskazuje więc na to, że ich twórcy szybko nie dostaną drugiej tak dużej szansy na pokazanie światu swoich rozwiązań.
Jeśli więc celem Polski jest stworzyć europejską wersję Doliny Krzemowej, to trzeba ją budować tu i teraz.
Potrzeba uproszczeń
Umiejętne przeniesienie ciężaru z kładzenia ponadnormatywnego nacisku na system ochrony zdrowia na rozwijanie gospodarki podczas wychodzenia z pandemii to jedno z najpoważniejszych wyzwań przed którymi stoją rządzący wszystkimi państwami. Ci, którym uda się skutecznie i na stałe wprowadzić długo wyczekiwane przez społeczeństwo zmiany, choćby było to związane z koniecznością dostosowania się do covidowych realiów, wyjdą z pandemii w pozycji korzystniejszej od państw, które okres globalnej smuty prześpią.
Wiele pozornie prostych zmian może przełożyć się na to, że nasza gospodarka będzie konkurencyjna, a firmom już niebawem będzie działało się lepiej niż przed pandemią. Wreszcie, zyskać mogą obywatele, z których zdjęte zostaną zupełnie zbędne obciążenia.
Zarazem jednak warto zastanowić się, czy naprawdę potrzebny był globalny kryzys zdrowotny, by - tytułem przykładu - rządzący pozwolili firmom kurierskim na dostarczanie przesyłek bez podpisu adresata.