Zarobki osób zajmujących wysokie stanowiska w instytucjach publicznych i państwowych spółkach zawsze budziły uzasadnione emocje, więc obecna władza nie może narzekać, że jest przez media i opinię publiczną w tej kwestii traktowana niesprawiedliwie.
Trzeba jednak przyznać, że PiS sam zawiesił sobie poprzeczkę wyżej niż poprzednicy, idąc po władzę pod hasłami skromności, pracowitości i pokory. Jeśli dodamy do tego znaczne zwiększenie roli państwa w gospodarce i "repolonizację" znaczących spółek, trudno się dziwić, że kwestia wynagrodzeń i polityki kadrowej stała się tematem numer 1.
Obecnie do czerwoności polską scenę polityczną i media rozgrzewa kwestia zarobków jednej z bliskich współpracowniczek prezesa NBP, ale oczywiście zagadnienie jest znacznie szersze. Lista instytucji centralnych czy samorządowych, których polityka kadrowa może budzić poważne wątpliwości, jest bardzo długa.
Z kolei problem z państwowymi spółkami polega na tym, że uwielbiają naśladować wielkie prywatne firmy w niemal wszystkim - od korporacyjnej nowomowy (efekt synergii - brzmi znajomo?) przez rozbuchany marketing po wysokość płac, ale z jednym istotnym wyjątkiem.
Tym wyjątkiem jest polityka kadrowa - na kierownicze stanowiska często powołują osoby bez kwalifikacji i doświadczenia, ale za to z właściwymi koneksjami rodzinnymi, towarzyskimi i politycznymi. Skarb Państwa jako akcjonariusz dominujący jest pod tym względem wyjątkowo wyrozumiały.
Określenie zarobków na kierowniczych stanowiskach w takich instytucjach na właściwym poziomie wydaje się niemożliwe. Kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie dla ogromnej liczby osób zawsze będzie kwotą skandaliczną, ale nigdy nie zabraknie tych, którzy stwierdzą, że po prostu tyle się płaci na takim stanowisku.
Nasze poczucie sprawiedliwości nie jest tu jednak najważniejsze. Istotniejsza jest kwestia racjonalności. Instytucja publiczna musi działać jak najsprawniej, a do tego potrzebni są kompetentni ludzie. Jeśli za wysokie kompetencje trzeba w danej dziedzinie dobrze zapłacić, cięcie płac na ślepo jest drogą donikąd.
Jak jednak w polityce płacowej rozróżnić skrajnie różne przypadki - cenionego specjalisty z poczuciem misji publicznej i wygłodniałego konfitur politycznego spadochroniarza? Proponuję dość prosty mechanizm - uzależnienie wynagrodzenia od dotychczasowych zarobków.
W praktyce wyglądać może to tak: wprowadzamy zasadę, że zarobki osoby powoływanej na kierownicze stanowisko w instytucjach publicznych i spółkach z udziałem Skarbu Państwa może być wyższe maksymalnie o 25 proc. niż średnia zarobków tej osoby z ostatnich 3 czy 5 lat.
Taki mechanizm nie będzie oczywiście idealny, ale przynajmniej zagwarantuje, że ludzie, którzy dotąd z biznesem czy zarządzaniem na wysokim szczeblu nie mieli nic wspólnego, nie zaczną nagle zarabiać setek tysięcy rocznie "na państwowym", w całkowitym oderwaniu od ich osobistej rynkowej wyceny.
Jednocześnie nie zamkniemy państwowych posad przed najwyższej klasy menedżerami i specjalistami, którzy na rynku mogą przebierać wśród ofert z propozycjami zarobków, jakie zwykłym zjadaczom chleba nawet się nie śnią.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl