Łukasz Grajewski do swojego miejsca pracy oddalonego o 80 km od Berlina musiał dojechać na własną rękę. Nikt nie wymagał od niego znajomości języka niemieckiego, a sama rozmowa kwalifikacyjna - która odbyła się przez telefon - trwała zaledwie kilka minut.
Do podpisywanej umowy (do której treści nie miał wglądu) otrzymał aneks, z którego wynikało, że "wynagrodzenie w wysokości 1406 euro brutto zostanie zagwarantowane".
Obsługująca go pracownica poinformowała, że będzie przebywać na dziesięciodniowej grupowej kwarantannie. Nie może w tym czasie opuszczać hotelu pracowniczego (nazywanego przez samych pracowników "patologią") w celach innych niż praca. Na pożegnanie otrzymuje trzy maseczki i opakowanie płynu do dezynfekcji.
Reżim tylko w regulaminach
Tuż po wejściu do hotelu reporter "Tygodnika Powszechnego" odkrywa, że reżim sanitarny to fikcja. Jak pisze Grajewski: "przepisy, które mają zapobiegać epidemii, istnieją tylko w licznych regulaminach, które porozwieszano na drzwiach naszych pokojów".
Dziennikarz zostaje oddelegowany do pracy przy czyszczeniu szparagów przyjeżdżających z pola, choć formalnie nie powinien mieć kontaktu z grupą się tym zajmującą. W samym hotelu ma natomiast regularnie kontakt z członkami swojej grupy, a także wielu innych. Podział zatem istnieje, ale tylko na papierze.
Jak informuje Grajewski, w czasie jego pracy inny oddział obsługiwany przez zatrudniającą go firmę paraliżuje brytyjska mutacja koronawirusa. Na COVID-19 przez nią choruje ponad setka pracowników, o czym reporter przekona się już po zakończeniu swojej pracy. W tamtym czasie paraliż drugiego oddziału odczuli wyłącznie poprzez dodatkową pracę - tiry zwiozły szparagi stamtąd do czyszczenia do oddziału, w którym znalazł się reporter.
Celowy brak przejrzystości
Dziennikarz pierwsze dni przepracował "na wannach", czyli przy czyszczeniu szparagów zjeżdżających z pola. Następnie oddelegowano go do pracy na polu przy ich zbiorze. Jak ocenia, pierwsza praca jest dla osób dobrze czujących się zespołowo, a druga - dla indywidualistów.
Grajewski zwraca uwagę, że pracownicy robią na polu mnóstwo czynności, za które im się nie płaci, jak choćby nakładanie białej folii na zbiory. Ostatecznie pieniądze otrzymają tylko za to, co wyląduje w skrzynce.
Reporter notował wszystkie godziny pracy. Wyszło mu, że w czasie trzech dni "na wannach" i dwóch w polu przepracował - po odliczeniu przerw - 49 godzin i 40 minut. Godziny pracy wypisane w protokole, który dostał do podpisania, kompletnie się nie zgadzały z jego wyliczeniami.
Chociaż aneks do umowy zapewniał, że po każdym dniu pracy otrzyma informację, ile zarobił, to w rzeczywistości nie wiedział tego do momentu odbioru gotówki przy okienku. Po szybkiej weryfikacji podsuniętych mu pod nos dokumentów do rozliczeń odkrył, że w ogóle nie uwzględniono mu w wyliczeniach pracy w poniedziałek.
Ostatecznie skorygowano ten błąd i za pięć dni pracy otrzymał 226 euro i 75 centów. Teoretycznie zarobił o 70 euro więcej, ale tę kwotę potrącono mu na poczet zakwaterowania i wyżywienia. W przeliczeniu daje to ok. 6 euro za godzinę. Pensja minimalna wynosi w Niemczech 9,5 euro za godzinę.
Pracownica nie chciała mu natomiast wydać kopii umowy i dokumentów rozliczeniowych. Jak sam pisze, "brak przejrzystości to klucz działania" firmy zatrudniającej przy zbiorze szparagów.
A jak wygląda sama praca przy zbiorze? Codzienność pracownika sezonowego opisał w swoim reportażu Mateusz Madejski. Dziennikarz money.pl przed dwoma laty pojechał do Niemiec i zatrudnił się przy zbiorze szparagów.