Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Próba wdrożenia testu przedsiębiorcy to był jeden z największych niewypałów gospodarczych rządu Prawa i Sprawiedliwości, a konkurencja przecież jest spora. Rządzący raz zapowiadali wprowadzenie nowych rygorów dla biznesu, by po chwili rakiem się ze swojej propozycji wycofywać.
Ba, gdy jeden urzędnik mówił publicznie, że test przedsiębiorcy trzeba wprowadzić, drugi - w ministerialnej randze - publicznie pisał, że to beznadziejna koncepcja.
I wydawało się, że testu nie ma i nie będzie, zapanuje spokój...
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Magdalena Biejat, parlamentarzystka Lewicy, uznała jednak, że dzień chłodny, kolejne rozmowy polityczne we wszelkich mediach o tzw. giełdzie nazwisk niewiele wnoszą, więc trzeba rozgrzać atmosferę. I w Wirtualnej Polsce u Michała Wróblewskiego zapowiedziała powrót do pomysłu testu przedsiębiorcy. Po to, by osoby będące w praktyce pracownikami, zaś w teorii drobnymi przedsiębiorcami, przestały oszukiwać.
Wypowiedź parlamentarzystki szybko podłapały wszelkie media - i jest dym. Politycy Koalicji Obywatelskiej i Trzeciej Drogi już sugerują, że test przedsiębiorcy nie ma sensu, ci z Prawa i Sprawiedliwości wyśmiewają koncepcję, zapominając, że przecież niedawno sami byli jej orędownikami. A ja chcę Wam, Drodzy Czytelnicy, pokazać, że choć faktycznie test przedsiębiorcy to idiotyczny wymysł, to Magdalena Biejat miała sporo racji w tym, co mówiła.
Pseudobiznes
Zacznijmy od tego, co Biejat - niesłusznie, ale też nie ma sensu kogoś przesadnie krytykować za niekorzystne dla siebie samego rozłożenie akcentów w rozmowie na żywo - powiedziała na końcu. Wskazała bowiem, że w Polsce istnieje kłopot wypychania pracowników na samozatrudnienie.
I że trzeba temu przeciwdziałać.
Ta diagnoza jest słuszna. I dowodzi tego, że ze ślepego spoglądania w statystyki można wyciągnąć niewłaściwe wnioski. Lubimy bowiem chwalić się polską przedsiębiorczością, chęcią realizowania przez naszych obywateli swoistego "polish dream". Tyle że dane zafałszowują obraz.
Rozmawiałem o tym w 2022 r. z dr. Tomaszem Lasockim z Wydziału Prawa i Administracji UW specjalizującym się w prawie ubezpieczeń społecznych.
Lasocki spostrzegł, że w Unii Europejskiej, pod względem udziału działalności na własny rachunek mieszkańców w ogóle pracujących, wyprzedzają nas jedynie Włosi i Grecy. Przegoniliśmy jakiś czas temu Rumunię. Na końcu stawki są Duńczycy. Mimo to jakość życia czy poziom innowacyjności w Danii jest wyższy niż we Włoszech, Grecji, Polsce i Rumunii.
Lasocki tłumaczył, że nie chodzi przecież o wpis do ewidencji działalności gospodarczej, lecz o praktykę. Ta zaś faktycznie często sprowadza się do wypychania ludzi na samozatrudnienie. Wówczas potencjalny pracodawca i potencjalny pracownik oszczędzają na składkach i podatkach. Taka to paraprzedsiębiorczość na pół gwizdka.
Nie sprzeciwiałbym się masowemu samozatrudnieniu, gdyby obciążenia dla wszystkich form zatrudnienia przy wykonywaniu określonej pracy były identyczne, a prawa osób wykonujących rzeczywistą pracę najemną zagwarantowane. Ale nie są. W efekcie na fikcyjnej przedsiębiorczości traci państwo, tracą w dłuższej perspektywie samozatrudnieni, a zyskuje głównie zlecający prace. Obecnie nie tylko rodzimi zatrudniający, lecz także rozkręcające się portale pośredniczące w realizacji usług - wyjaśniał Tomasz Lasocki.
I każdy, kto ma pojęcie o tym, jak wygląda rynek pracy w usługach niespecjalistycznych, doskonale wie, że wypychanie na samozatrudnienie stało się zmorą. Mamy sprzątaczki-przedsiębiorczynie i dozorców-przedsiębiorców.
I naprawdę najwyższy czas temu przeciwdziałać, bo ani to nowoczesne, ani innowacyjne, ani - wbrew twierdzeniom niektórych liberałów-dogmatyków - nie pomaga tym wypychanym na samozatrudnienie.
Lewica i Magdalena Biejat mają więc 100 procent racji, że warto uporządkować tę dżunglę.
Niemądra walka z oszustami
Szkopuł w tym, że Magdalena Biejat "na drugą nóżkę" proponuje powrót do koncepcji testu przedsiębiorcy - bo ludzie oszukują.
Oczywiście to prawda, niektórzy oszukują. Któż z nas nie ma znajomego, który wyposażył sobie pół mieszkania, wrzucając niemal wszystkie domowe sprzęty w koszty prowadzonej działalności gospodarczej? Któż z nas nie widział pana proszącego w barze szybkiej obsługi o fakturę? Któż z nas nie czytał światłych porad wybitnych doradców podatkowych, jak wrzucić nową konsolę do gier w koszty (pozdrowienia, panie Sławomirze!)?
To wszystko prawda. Tyle że metodą na walkę z podatkowym kombinowaniem i zakładaniem działalności gospodarczej w celu obniżenia opodatkowania wcale nie jest test przedsiębiorcy.
I to z kilku powodów.
Część z nich świetnie wyłuszczyła w maju 2019 r. na łamach "Dziennika Gazety Prawnej" ówczesna minister przedsiębiorczości i technologii Jadwiga Emilewicz. Ot, to pewien paradoks, że krytykowała to rozwiązanie - po prostu wtedy Emilewicz starała się uratować rząd przed gniewem przedsiębiorców, którzy chwilę wcześniej usłyszeli komunikat z resortu finansów, że trwają prace nad testem przedsiębiorcy.
Oddajmy głos Emilewicz.
Po pierwsze: "oddzielenie osób samozatrudnionych od 'prawdziwych' przedsiębiorców jest niezwykle trudne, a może nawet niemożliwe. Każdy tego rodzaju test będzie więc cechowała do pewnego stopnia arbitralność i brak precyzji, co stworzy ryzyko nadużyć po stronie urzędników taki test przeprowadzających".
I odrobinę dalej minister wskazała, że na tle interpretowania przepisów na pewno powstałyby spory na linii przedsiębiorcy-fiskus.
Nie trzeba być ani ministrem, ani ekspertem, by wiedzieć, że na pewno tak by się stało.
Po drugie: "praktyka biznesowa zawsze wyprzedza ustawodawcę - w konsekwencji każdy test będzie prawdopodobnie omijany. Jeżeli przedsiębiorcą nie będzie ten, kto wystawia jedną fakturę w miesiącu, wówczas istnieje ryzyko skonstruowania umów w taki sposób, że faktur będzie więcej - usługa będzie więc sztucznie dzielona".
I tu Emilewicz miała rację. Każdy, kto będzie chciał obejść test przedsiębiorcy, będzie mógł sobie z tym poradzić.
Odpuszczą ci zarabiający najmniej, bo nakład sił będzie niewspółmierny do korzyści. Ci najbogatsi i najbardziej kombinujący, jak to zazwyczaj bywa, coś wykombinują. Złapiemy jako państwo płotki, zostawimy rekiny.
Po trzecie: "obowiązujące przepisy ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych zawierają rozwiązania, które mają na celu eliminowanie z życia gospodarczego nadużyć w zakresie przechodzenia na samozatrudnienie".
I tu Jadwiga Emilewicz również miała rację. Nie jest przecież tak, że w świetle dzisiejszych przepisów nie można uznać, iż ktoś nie wykonuje działalności gospodarczej. Tyle że urzędnicy tego w praktyce nie stwierdzają, bo to ciężko jednoznacznie udowodnić, a gra zazwyczaj nie jest warta świeczki.
Wprowadzenie testu przedsiębiorcy by tego nie zmieniło.
Państwowe korzyści
Ale jest też inny aspekt, o którym trzeba pamiętać. Dziś szeroko pojęty aparat państwowy jest beneficjentem wątpliwego samozatrudnienia.
Jakub Kosikowski, rzecznik Naczelnej Izby Lekarskiej, już po wypowiedzi Magdaleny Biejat, poinformował, że wprowadzenie testu przedsiębiorcy musiałoby oznaczać zamknięcie szpitali. Około 70 proc. lekarzy jest bowiem formalnie przedsiębiorcami. W ocenie Kosikowskiego - część z własnej woli, a część wypchnięta przez dyrekcje szpitali na samozatrudnienie z powodu braku norm czasu pracy przy świadczeniu jej w ramach umowy typu B2B.
Państwowe urzędy oferują umowy typu B2B programistom. Oczywiście, w istotnej mierze z tego względu, że akurat w tym zawodzie to standard. Ale fakt pozostaje faktem, że państwowy aparat sam bierze udział w tej grze pozorów.
Jeśli więc chcemy walczyć z fikcyjną przedsiębiorczością będącą efektem wybierania korzystniejszej formy opodatkowania i oskładkowania przez obywateli, powinniśmy zacząć od tego, by państwo nie czerpało z tego wątpliwego samozatrudnienia korzyści i, tym samym, go nie promowało jako normalnej praktyki.
Jedna nóżka wystarczy
Dobrze będzie, jeśli Lewica weźmie się solidnie za walkę z wypychaniem ciężko pracujących ludzi na samozatrudnienie. Jest to bowiem patologia, na której zarabiają pracodawcy, a natychmiast traci państwo, zaś w dłuższej perspektywie wypchnięty (mniejsza stabilność pracy, kłopoty z wynagrodzeniem podczas choroby, jeszcze gorsze perspektywy emerytalne niż u pracowników).
Nie ma jednak sensu porywać się z motyką na słońce. Prawda jest bowiem taka, że niezależnie od tego ile razy parlamentarzyści Lewicy nie odmienią "testu przedsiębiorcy" przez przypadki, nie uda im się go wprowadzić. I na całe szczęście, bo to najzwyczajniej w świecie głupie, nieskuteczne i jedynie komplikujące - już i tak skomplikowany - system rozwiązanie.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski