Historia biedaszybów w Polsce sięga lat 20. ubiegłego wieku. Powstające wówczas na terenie Śląska wyrobiska górnicze umożliwiały mieszkańcom uzupełnienie zapasów węgla kamiennego przeznaczonego na opał, a nadmiar surowca nierzadko trafiał na sprzedaż. Węgiel z biedaszybów był tańszy od sprzedawanego przez kopalnie, stąd popularność rozwiązania. Kopanie węgla na własną rękę wiązało się jednak z dużym ryzykiem. Biedaszybnicy, kopiąc nawet kilkanaście metrów pod ziemią, narażali swoje zdrowie, a że działali niezgodnie z prawem, byli ścigani przez policję.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Biedaszyby wracają. Polacy znów wydobywają węgiel na własną rękę
W latach 90. biedaszyby przeżywały renesans, szczególnie w Wałbrzychu i okolicach. Dzikie wydobycie węgla w rejonie terenów pokopalnianych było popularną formą zarobku wśród bezrobotnych. Wiele z tych osób w nielegalnych szybach straciło życie.
Były i są takie miejsca, głównie na Górnym Śląsku, w których pokłady węgla znajdują się niemal na powierzchni. Wtedy o wydobycie jest względnie łatwo, nie potrzeba zaawansowanego sprzętu. Trzeba jednak podkreślić, że taka eksploatacja jest prowadzona w całkowitym oderwaniu od jakichkolwiek zasad prawnych. Nikt nie sporządza dokumentacji geologicznej, żaden okręgowy urząd górniczy tego nie nadzoruje. To po prostu plama na honorze polskiego górnictwa - mówi w rozmowie z money.pl Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki, były ratownik górniczy.
Temat biedaszybów powrócił nieoczekiwanie na początku sierpnia tego roku. Jak poinformował Polsat News, działania samozwańczych górników potwierdzono w ostatnich dniach w okolicy Wałbrzycha. Z nieoficjalnych ustaleń dziennikarzy wynika, że tona węgla z biedaszybu kosztuje na czarnym rynku nawet 600 zł. W składach węgla za ten sam wolumen trzeba zapłacić nawet 3 tys. zł, o ile surowiec w ogóle jest tam dostępny.
Biedaszyby kuszą szybkim zyskiem, pokaźnymi oszczędnościami i jak się okazuje obecnie nie są zgłębiane przez kompletnych amatorów. - To nie jest działalność do końca chaotyczna. Kopiący potrafi znaleźć niewyeksploatowane zasoby na mapach geologicznych, nie potrzeba karkołomnych zabiegów, aby uzyskać do nich dostęp. Później wyposaży się w najprostsze narzędzia, jak łopata czy kilof, no i kopie - tłumaczy Jerzy Markowski. Były wiceszef resortu gospodarki zwraca jednocześnie uwagę na skalę niebezpieczeństwa. - Każdy pokład węgla na pewnej głębokości może emitować dwutlenek węgla, metan. Do tego mogą wystąpić osuwiska - wskazuje Markowski.
Dzikie wydobycie nawet kosztem życia
- W Wałbrzychu pokłady węgla są bardzo blisko powierzchni. Te prace nie są koncesjonowane. Nikt tam nie prowadzi prac kartograficznych, nie sprawdza, co jest wybrane, a co nie. Niezależnie od tego, czy węgiel w biedaszybach znajduje się na głębokości dwóch, czy piętnastu metrów, to zawsze będzie niebezpieczne. To jest dzika eksploatacja - mówi nam dr Janusz Jureczka, Dyrektor Oddziału Górnośląskiego Państwowego Instytutu Geologicznego.
Najnowsze przypadki eksploatacji biedaszybów mają swoje źródło w wysokich cenach węgla oraz problemach z jego dostępnością. Choć doniesienia z okolic Wałbrzycha mogą niepokoić, według ekspertów skala procederu pozostanie niewielka, a wkrótce może on wygasnąć całkowicie.
Złoża w biedaszybach zostały już w znacznej części wyeksploatowane w poprzednich latach. Trudno o nowe miejsca do kopania, tym bardziej że obszar poszukiwań w skali kraju zawęża się do okolic Wałbrzycha, Katowic i Rudy Śląskiej. Jedynie tam, według naszych rozmówców, złoża węgla znajdują się na głębokości umożliwiającej samodzielne wydobycie. Co innego np. na Lubelszczyźnie, gdzie węgiel zalega kilkadziesiąt metrów pod ziemią.
"Kompromitacja Polski"
To nie jest tak, że ktoś podjedzie w nocy z łopatą, taczką i zacznie kopać. Na ogół takie prace trwają tygodniami. Miejsce wydobycia zawsze jest czyjeś, ktoś w końcu na to zwróci uwagę. Oczywiście, jeżeli na rynku mamy deficyt jakiegoś towaru i w dodatku jest on drogi, a można zdobyć go w inny, nawet nielegalny sposób, to ludzie będą to robić. Mimo wszystko mówienie, że zjawisko będzie nabierało coraz poważniejszych kształtów jest trochę na wyrost - twierdzi dr Jureczka.
Do tego dochodzi kwestia kar za dewastację środowiska. Biedaszyby wiążą się z powstawaniem dołów, zapadlisk czy lejów. - To taki krajobraz rodem z Księżyca. Należy pamiętać, że każde wydobycie węgla, niezależnie od skali, wymaga koncesji udzielanej przez Ministra Klimatu i Środowiska - dodaje szef górnośląskiego oddziału PIG-PIB.
Czy istnieje więc skuteczny sposób na walkę z biedaszybami? Czy problem da się w ogóle zażegnać? Portal Spider's Web przypomina, że Lasy Państwowe już kilka lat temu ostrzegały, że wyrobiska są często przykrywane dywanem i cienką warstwą ziemi, co stwarza ogromne niebezpieczeństwo dla spacerujących. - Służby porządkowe w gminach o tym wiedzą. Powinny się z tym zmierzyć i raz na zawsze zablokować dostęp do tych wyrobisk. Nie trzeba nadzwyczajnych aktów prawnych. Wystarczy, żeby straż miejska i policja nie udawały, że nic się nie dzieje - mówi nam Jerzy Markowski.
Zdaniem Markowskiego fakt, że biedaszyby funkcjonują w kraju posiadającym geologiczne zasoby węgla na poziomie kilkudziesięciu miliardów ton, jest dla Polski kompromitujący, a dla kopiących wręcz upadlający - To nie powinno mieć miejsca w cywilizowanym kraju w środku Europy - podkreśla.
Nielegalne wydobycie węgla to nie wszystko
Dzikie wydobycie węgla to dziś niejedyna nielegalna forma walki z drożyzną w Polsce. Pod koniec lipca szerokim echem odbiła się spektakularna kradzież prądu przez 60-latka w Nowej Rudzie w województwie śląskim. Mężczyzna samodzielnie skonstruował przyłącze pomijające układ pomiarowy. Podejrzanemu grozi kara do pięciu lat pozbawienia wolności.
Problem dotyczy też wody. W niektórych miejscach w Polsce poza licznikami pobieranych jest nawet do 30 proc. dostaw - alarmuje Portal Samorządowy. Zjawisko może przybierać na sile, bo coraz więcej gmin apeluje o oszczędne używanie wody lub zakazuje stosowania jej do celów innych niż bytowe.
Jak już pisaliśmy w money.pl, do kradzieży głównie dochodzi wieczorami. - Są one trudne do wykrycia. Szacujemy, że wyłapujemy około 25-30 proc. kradzieży. To niewielka skuteczność - przyznał w rozmowie z nami Artur Kuczyński, burmistrz Szczuczyna na Podlasiu. Wodę najczęściej kradną sami mieszkańcy. - To zwykle pobór na posesjach. Czasem z sąsiedniego hydrantu na wsi. Metody są różne. Stosowanie magnesów na liczniki, obejścia, czasem również właśnie zerwanie plomb i pobór z hydrantów - wyliczył Kuczyński.
Nielegalny pobór wody jest wykroczeniem, za które grozi grzywna do 5 tys. zł. Czy to wystarczająco, aby odstraszać złodziei? - Jeśli średni rachunek kwartalny za wodę to około 120 zł, to kara 5 tys. powinna być dość skutecznym rozwiązaniem - mówił nam burmistrz Szczuczyna.