Podwarszawska wieś Prace Duże w powiecie piaseczyńskim. Na rogu ulic Wierzbowej i Żytniej w starej przyczepie kempingowej urzęduje 74-letni Bogusław Bigaj. Sam określa się mianem dziadka Bogumiła, tak przedstawia się odwiedzającym jego uprawy.
Z redakcji na plantację mam nieco ponad 30 km trasy, jadę ok. 35 minut. Gdy zajeżdżam na miejsce, pan Bogumił rozmawia z gośćmi. Przyjechała mama z synkiem, uzbierali trzy łubianki i już rozliczyli się z truskawkowym dziadkiem, ale jeszcze chwilę spędzili na serdecznej rozmowie. To już drugi rok z rzędu, gdy odwiedzają pana Bogumiła. I, jak zapewniają, nie ostatni.
Czytaj też: Truskawki z Polski. Azjaci potrzebni do zbiorów
Pytam plantatora, skąd pomysł, by prowadzić otwartą uprawę truskawek i brać tak niewielkie pieniądze od kilograma. Pan Bogumił odpowiada, że w latach 90., gdy był w Stanach Zjednoczonych, zdumiało go, że w Kalifornii są miejsca, gdzie płaci się jednego dolara, wchodzi z koszyczkiem, zbiera owoce i jedzie do domu. Postanowił to samo zrobić w Polsce.
Jednak to, że akurat on zarządza teraz plantacją truskawek, to czysty przypadek. Pole, na którym rosną truskawki, należy do jego siostry. Ze względów zdrowotnych nie może już zajmować się uprawą, więc truskawkowy dziadek wziął sprawy w swoje ręce. Stwierdził, że nie ma mowy o wykoszeniu owoców.
Kasowanie jedynie trzech złotych za zebrany kilogram truskawek ma też uzasadnienie ekonomiczne. Plantacją pan Bogumił zajmuje się całkowicie sam. Pole, na których rosną truskawki nie jest pryskane żadną chemią, nie ma specjalnego systemu nawadniania. Pomiędzy truskawkami rosną osty, z daleka można odnieść wrażenie, że jest więcej chwastów niż truskawek. Nic bardziej mylnego, można tam znaleźć zdrowe i naturalne owoce. Jednak utrzymanie pola to koszty. Pan Bogumił opowiada, że do zbiorów zatrudniał kiedyś Ukraińców, jednak mieli zbyt wysokie oczekiwania płacowe, do tego – jak dodaje - byli roszczeniowi. Gdy wszystko przeliczył, okazało się, że się nie opłaca. Teraz podkreśla, że oszczędza zarówno on, jak i zbierający.
Czytaj również: Drogie truskawki. Trudny rok dla plantatorów
Od dziadka Bogumiła płynie ogrom serdeczności. Nie da się go nie polubić, dlatego prawie każdy, kto przyjeżdża zbierać owoce, zapowiada, że na pole wróci. Do tego pan Bogumił nie jest dusigroszem. – Wagę to ja mam w oczach. Patrzę na łubiankę i wiem, ile wyszło – mówi. Na moich oczach rozlicza się z nim młode małżeństwo – w dwie i pół godziny zebrali siedem łubianek, mieli zapłacić 42 złote, pan Bogumił zaokrągla w dół. – Panie redaktorze, kupię sobie chyba kapelusz panama i cygara. Będą tak tu siedział, proszę zobaczyć, jaka kasa leci – żartuje.
Gdy pytam o konkrety, czy na takim systemie udaje mu się zarobić, twierdzi, że wychodzi na zero. Jednak truskawkowy dziadek ma jeszcze jeden patent. Oferuje łubiankę za przysłowiowy grosz. Wystarczy zebrać dwie łubianki, jedną zostawić panu Bogumiłowi, drugą można wziąć za darmo. W ten sposób plantator mądrze tnie koszty, zamiast płacić za zbiór, płaci w truskawkach. Te, które zostają u niego, oczyszcza i zawozi do skupu. Znowu opłaca się obu stronom.
Pan Bogumił na plantacji spędza praktycznie 24 godziny na dobę, no może poza wieczorami, kiedy jedzie się wykąpać. Nieopodal ma dom, który należy do siostry, ale woli swoją przyczepkę. Od rana przyjmuje zbierających, wieczorem i w nocy pilnuje, by uprawy nie zniszczyły dziki czy sarny. Raz na jakiś czas przejdzie się na pole, czasem wystrzeli z korkowego pistoletu, by odstraszyć dziką zwierzynę. Miał też patent na ptaki podjadające truskawki – latawiec w kształcie ptaka. Jednak po ostatniej burzy ułamało się skrzydło i latawiec przestał działać. – Nie chcę strzelać do biednych ptaszków, one też muszą coś jeść. A taki latawiec zawsze je przegoni – mówi mi pan Bogumił. I zastanawia się, jak naprawić straszydło.
W trakcie godzinnej rozmowy przez uprawę przewinęło się blisko 10 osób. Plantacja, dzięki sile internetu, staje się coraz bardziej popularna. Jeśli pan Bogumił czegoś nie wie, wnuk pomaga odnaleźć się w zakamarkach internetu. Sam prowadzi profil na Facebooku, czym dba o swój marketing. Fotografuje się z osobami, które przyjechały zebrać owoce, niektóre zdjęcia udostępnia na swoim profilu i okrasza je zabawnymi historiami. Telefon się urywa, co i rusz ktoś dzwoni podpytać, czy może przyjechać pozbierać truskawki.
Czasem nie chodzi o tanie truskawki, a samą przygodę. Przez plantację przewija się sporo dzieci, dla nich to czysta frajda. Młodzi małżonkowie radzą, by – mimo upałów – ubrać dresowe spodnie, bluzę i założyć kalosze. – Na polu rośnie oset, do tego tną komary, a czasami przebiegnie jaszczurka. Lepiej się zgrzać, jednak klapki, krótkie spodenki i bluzki odradzamy. A widać, że sporo ludzi przyjeżdża nieodpowiednio ubranych – mówią zgodnie.
Dla pana Bogumiła to też coś więcej niż tylko uprawa truskawek. Hołduje zdrowemu jedzeniu, ruchowi, sam przez całe życie jest bardzo aktywny. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że dzięki temu polu czuje się potrzebny. Ma dorosłych synów, żona zmarła po ciężkiej chorobie. A wśród odwiedzających, szczególnie dzieci, czuje się jak ryba w wodzie. W latach 70-tych był nauczycielem, później dyrektorem szkoły, i to podejście do najmłodszych zostało mu do dziś.
Dziadek Bogumił truskawkami zajmuje się już trzeci rok. Spędza tu każdy maj, czerwiec i lipiec. Później, jak mówi, pakuje się w przyczepkę i wyjeżdża w Bieszczady. – Tam jest moje miejsce, zakochałem się w Bieszczadach. Spełniłem swoje marzenie i tam zamieszkałem. Ale muszę panu powiedzieć, że jak już się tak zapakuję w tę przyczepkę i wyjeżdżam, to łapie mnie nostalgia. Jakbym opuszczał dom czy kogoś bliskiego. Dlatego tak chętnie tu wracam – podkreśla pan Bogumił.
Czytaj również: Podrożało niemal wszystko. Ceny w dyskontach podskoczyły
Do końca sezonu pole otwarte jest dla każdego, siedem dni w tygodniu. Truskawkowy dziadek zaprasza, jak mówi – lepiej zebrać wszystkie owoce, żeby się nie zmarnowały.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl