Linia obrony Ubera w tej sprawie nie jest niczym nowym. W podobnych przypadkach firma zapewniała już, że to kierowcy świadczą usługi zawierając umowy z pasażerami. Z kolei holenderska, globalna korporacja dostarcza tylko technologii, by mogli się wzajemnie znaleźć.
Piątkowe rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego jest ostatnim etapem toczącej się od 2015 r. sprawy sądowej dotyczącej statusu kierowców Ubera, którą rozpoczęło dwóch jego byłych kierowców, obecnie już bardzo rozpoznawalnych - James Farrar i Yaseen Aslam.
Sądy poprzednich, trzech instancji, sądy pracy, sądy cywilne przyznawały rację obu kierowcom. Uber jednak za każdym razem korzystał ze swojego prawa do odwołania się od wyroków.
Holenderski potentat przewozowy za każdym razem argumentowała, że jest tylko pośrednikiem dla kierowców i pasażerów, których łączy aplikacja Uber. Jak uzasadniali prawnicy giganta, przez rezerwacji przejazdu, dochodzi do zawarcia umowy bezpośrednio między kierowcą a pasażerem.
Na jej mocy, kierowca zgadza się świadczyć usługi transportowe pasażerowi i kropka. Sąd najwyższy nie pozwolił jednak firmie na postawienie tej kropki. Choć Uber bronił się jeszcze, że przecież kierowcy pracują wtedy, kiedy chcą i ile czasu chcą, nie mają ustalonych godzin pracy ani dyżurów.
Seniorzy pojadą na szczepienie Uberem
Sąd zdecydował jednka inaczej. W uzasadnieniu wyroku napisano: "Prawidłowy wniosek był taki, że Uber zawiera umowy z pasażerami i angażuje kierowców do dokonywania rezerwacji na jego rzecz". Ponadto są uznał, że kierowcy nie mają wpływu na wysokość pobieranych opłat". Dlatego kierowcy sa pracownikami firmy.
Wyrok nie kończy jednak sprawy. Mimo że Sąd Najwyższy jest ostatnią instancją odwoławczą, Uber przekonuje, że wyrok odnosi się tylko do grupy kierowców reprezentowanej przez Farrara i Aslama, a nie do wszystkich.