Przepychanki, gaz i łzy - tak wyglądał sobotni strajk przedsiębiorców w Warszawie. Jego uczestnicy domagają się odszkodowań za straty poniesione przez wprowadzenie obostrzeń w kraju.
MSWiA tłumaczy ostrą rekcję policjantów egzekwowaniem prawa. "W związku z działaniami Policji w dniu 16 maja br. w Warszawie, oświadczam, że podstawowym zadaniem państwowym policji jest egzekwowanie obowiązującego prawa. Wprowadzony zakaz zgromadzeń publicznych wynika z zagrożeń epidemicznych, a nie z chęci ograniczania praw obywatelskich" - napisał w oświadczeniu Mariusz Kamiński, minister spraw wewnętrznych i administracji.
A jak wydarzenia opisuje uczestniczka strajku? I dlaczego zdecydowała się wziąć udział w nielegalnej manifestacji? O tym Agnieszka Cyfka, właścicielka biura podróży, opowiada w rozmowie z Katarzyną Bartman.
Katarzyna Bartman, money.pl: Dlaczego przyjechałaś na ten strajk?
Agnieszka Cyfka: - Prowadzę biuro podróży Polinka Travel we Wrocławiu. Pracuję jako pilotka wycieczek zagranicznych. Przez pandemię musiałam jednak zawiesić działalność, biura podróży zerwały ze mną umowy. Linie lotnicze, w których zarezerwowałam bilety, nie chcą zwrócić mi gotówki. Proponują vouchery na nieokreśloną przyszłość. Straciłam kilkadziesiąt tysięcy. Żadna tarcza mnie nie obejmuje, nie mogę też wziąć pożyczki 5 tysięcy złotych z urzędu pracy, bo firma jest zawieszona od marca. Utożsamiam się z hasłem strajku: wolność, godność i własność. Szłam na ten strajk z pokojowym nastawieniem. Nie sądziłam, że to tak się skończy. Specjalizuję się w podróżach po Bliskim Wschodzie, gdzie jest non stop wojna. Wiele tam przeszłam, nie sądziłam, że coś podobnego spotka mnie w moim ojczystym kraju.
CZYTAJ TEŻ: Biura podróży chciały strajkować
Nie wiedziałaś, że strajk jest nielegalny? Że policja może was zatrzymać?
- Pan Tanajno, którego nie znam osobiście, zapewniał nas, że zgromadzenie jest legalne. Nie wiedziałam, że nie dostał zgody na organizację strajku, że o nią nawet nie wystąpił do ratusza. Jest mi przykro z tego powodu. Sądziłam, że uczestniczę w pokojowej i legalnej manifestacji. Z drugiej strony, nic złego nie robiliśmy, nie atakowaliśmy nikogo. Nie rozumiem, dlaczego użyto wobec nas aż tak drastycznych metod.
Kiedy się zorientowałaś, że demonstracja nie jest legalna?
- Policja otoczyła nas szczelnym kordonem i przez megafony rozległ się komunikat, że manifestacja jest nielegalna. Chciałam się wycofać, bo tłum zaczął na mnie napierać i zrobiło mi się słabo, ale policjanci nie pozwolili już nikomu wyjść, tylko coraz bardziej zacieśniali krąg wokół nas. Zaczęło brakować mi powietrza.
Widziałam, jak obok mnie mdleje mężczyzna. Prawdopodobnie miał zawał. Ktoś rozpiął mu koszulę i zaczął go reanimować. Policja zaczęła go wlec w jakimś kierunku, ale nie była to karetka. Zgłosiłam policjantowi ponownie, że jest mi słabo i duszno, ale nie pozwolił mi wyjść poza kordon. Poczułam woń gazu pieprzowego. Ponowiłam kolejny raz prośbę, że muszę wydostać się na świeże powietrze, bo bardzo źle się czuję. W końcu pozwolili mi wyjść, pod warunkiem, że mnie wcześniej spiszą. Dałam im więc swój dowód.
Co się stało później?
- Jakiś młody funkcjonariusz spisał mnie i kazał czekać. Ludzie, którzy stali obok, powiedzieli, że jesteśmy zatrzymani i że dostaniemy mandaty. Zapytałam policjanta, czy to prawda i na jakiej podstawie ten mandat? On wtedy w telefonie zaczął czegoś szukać i po chwili wyrecytował mi treść nowego rozporządzenia Rady Ministrów z 16 maja 2020 r. [w sprawie ustanowienia określonych ograniczeń, nakazów i zakazów w związku z wystąpieniem stanu epidemii – red.], na podstawie którego mnie ukarano. Rozporządzenie weszło w życie dokładnie w dniu demonstracji. Nawet policjanci go nie znali, dopiero się go uczyli.
Przyjęłaś ten mandat? Ile wynosił?
- Tak, 100 zł, przyjęłam, bo byłam zastraszona, ale mam zamiar w sądzie złożyć skargę na czynności policji, które były nielegalne. Zanim do tego doszło, podjechał policyjny samochód i policjanci załadowali nas do środka. Było nas w nim ponad 20 osób. Byliśmy stłoczeni jak sardynki, siedzieliśmy ściśle jeden obok drugiego, a naprzeciwko funkcjonariusze. Nie było bezpiecznie. Ktoś z grupy zapytał, gdzie nas wiozą. Odpowiedzieli, że do Starych Babic. To ponad 20 km od Warszawy. Byłam przerażona, gdzie oni nas wywożą. Jechaliśmy ponad 30 minut.
Kto był razem z Tobą w tym samochodzie policyjnym?
- Mój chłopak, starsze małżeństwo, młody chłopak z Siemiatycz, też przedsiębiorca. Tylu zapamiętałam.
Czy policjanci w czasie transportu lub zatrzymywania straszyli was, popychali albo skuli w kajdanki?
- Byliśmy bardzo spokojni, więc nie założono nam kajdanek. Straszyli nas, że albo przyjmiemy mandaty i będzie szybko i przyjemnie, albo ich odmówimy i wtedy będzie bardzo nieprzyjemnie. Tak powiedział ich dowódca. Czułam się bardzo zdezorientowana.
Ile czasu byliście na komendzie? Jak tam się z wami obchodzono?
- Spędziliśmy ponad pięć godzin, czekając aż nas spiszą. Wyszliśmy przed godziną 22 wieczorem. W czasie zatrzymania nikt nie poinformował mnie, że mam prawo do adwokata. O tym fakcie zostałam poinformowana dopiero na końcu, kiedy podpisywałam protokół. Zaznaczyłam w nim, że zatrzymanie było niesłuszne i bardzo stresujące oraz że złamano przepisy.
Wśród funkcjonariuszy, którzy nas konwojowali, byli bardzo młodzi ludzie ze szkół policyjnych z całej Polski. Mówili, że się źle bardzo czują, wykonując takie rozkazy. Byli słabo wyszkoleni, ale dobrze zaopatrzeni, mieli np. gaz pieprzowy. Widziałam, jak go używają wobec kobiet i starszych osób, w tym poznanego na strajku emerytowanego milicjanta, pana Edwarda.
Jak wróciłaś wieczorem do Warszawy?
- Ok. godz. 22, kiedy nas wypuścili z komendy, napisałam na forum facebookowym strajku, że jestem w Starych Babicach i nie mam jak się wydostać. Po chwili dostałam wiadomość od obcej zupełnie osoby, że przyjedzie i nas stamtąd zabierze. Ludzie pomagali sobie i ci, którzy nie zostali zatrzymani przez policję, przyjeżdżali po tych, których policja wywoziła poza Warszawę.
Czego się boisz?
- Policjanci powiedzieli, że wyślą notatkę z naszymi danymi do sanepidu, a ten może na nas nałożyć karę administracyjną do 30 tysięcy złotych. Słyszałam też, że konfiskowane są środki na koncie bankowym i dopiero od tej decyzji można się odwoływać. Jeszcze inni mówili mi o 14-dniowej kwarantannie. Nie wiem, co z nami zrobią.
Co poradził prawnik?
- Bym napisała skargę na czynności policji za niesłuszne zatrzymanie oraz zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa w związku z zagrożeniem życia i zdrowia w trakcie trwania epidemii, a także zażalenie do sądu na bezzasadność zatrzymania.
Sanepid może nakładać kary
Jak dowiedzieliśmy się w Głównym Inspektoracie Sanitarnym, na podstawie dostarczonej przez policję dokumentacji, powiatowy inspektor sanitarny może orzec wobec uczestników nielegalnego zgromadzenia karę administracyjną w wysokości do 30 tysięcy złotych. Egzekucją tej należności zajmuje się urząd skarbowy, a konkretnie poborca skarbowy.
Jeśli sanepid nada decyzji klauzulę natychmiastowej wykonalności, poborca skarbowy może zająć konto bankowe dłużnika w trybie natychmiastowym, czyli bez prawomocnego wyroku sądowego.
Od decyzji powiatowego inspektora sanitarnego można odwołać się do inspektora wojewódzkiego, a następnie do sądu administracyjnego. Decyzja inspektora musi być uzasadniona i poparta dowodami. Na przygotowanie uzasadnienia - jak dowiadujemy się w sanepidzie - potrzebne są zazwyczaj 2-3 dni robocze.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl