W środę oczy całego świata skierowane są na dwoje ludzi. I wszystko wskazuje, że to Geert Wilders przyćmi wystąpienie Janet Yellen, najpotężniejszej kobiety sterującej rynkami finansowymi. Świat poznał go w 2004 r., kiedy islamski ekstremista zamordował reżysera Theo van Gogha. Zabójca wbił reżyserowi w klatkę piersiową nóż, przytwierdzając do ciała list. Przesłanie ekstremisty zmieniło życie holenderskiego polityka. Od tamtego dnia Wilders ma 24-godzinną ochronę, a jak robi się gorąco, nie wie, gdzie będzie nocował. A podczas środowych wyborów parlamentarnych w Holandii na pewno będzie gorąco.
Oboje mają włosy w kolorze platynowego blondu. On na pewno je farbuje. Ona – nie wiadomo. On ma trochę bardziej kręcone, ona chyba nieco krótsze. Ale oprócz fryzury łączy ich coś jeszcze – będzie dziś na nich patrzył cały świat.
Ona jest szefową amerykańskiej Rezerwy Federalnej - to Janet Yellen. Fed pod jej przewodnictwem zadecyduje dziś, czy podnieść stopy procentowe w USA. A właściwie wiadomo, że podniesie, pytanie tylko, ile podwyżek w tym roku może nas jeszcze czekać. Nas, bo decyzje Fed odczują nie tylko Amerykanie, ale cały świat, w tym Polacy.
Ale tego dnia to nie ona będzie tego dnia najważniejsza. Przyćmi ją on – Geert Wilders - w walce o mandaty do holenderskiego parlamentu.
Można powiedzieć, że to przodek Donalda Trumpa. "Politico" twierdzi, że to on wynalazł ideę trumpizmu. Wilders to polityk, który uwielbia być kontrowersyjny i przyciągać uwagę mediów. Do szokowania doskonale wykorzystuje media społecznościowe, a swoją popularność buduje na retoryce nienawiści.
I jeszcze jedno: jest gorącym zwolennikiem wyjścia Holandii ze strefy euro i Unii Europejskiej (stąd Nexit). I jeszcze bardziej żarliwym przeciwnikiem islamu oraz imigrantów.
W środę ten człowiek ma szansę stać się poważną siłą w holenderskim parlamencie.Nie, niemal na pewno wyborów samodzielnie nie wygra. Dlaczego więc to na niego będzie patrzył cały świat?
Bo skala jego popularności pokaże, czy prawicowa fala populizmu jest w stanie dotrzeć do Francji i Niemiec.
Zabójstwo van Gogha
Holenderskie społeczeństwo długo problemów z islamem nie miało. Aż do 2002 r., kiedy nastroje zaczęły się radykalizować, w kraju spłonęło kilka meczetów, a na dziesięć dni przed wyborami zamordowano Pima Fortuyna – polityka prawicowej partii LPF, który miał szanse zostać premierem.
Fortuyn nazywał islam kulturą zacofaną i chciał powstrzymania napływu imigrantów, ale jako homoseksualista nie tolerował nietolerancji, dlatego był przeciwnikiem jedynie konserwatywnego, radykalnego islamu. Dwa lata później został uznany w telewizyjnym sondażu za jednego z najważniejszych ludzi w historii Holandii. Obok Rembrandta, Vincenta van Gogha i Anny Frank.
Stało się. Od tej pory konflikt z mniejszością islamską był już nie do uniknięcia. W 2004 r. 26-letni Marokańczyk, islamski radykał, zamordował reżysera otwarcie krytykującego islam - Theo van Gogha – z tych van Goghów, Vincent był bratem pradziadka zabitego filmowca.
Islamista wbił reżyserowi nóż w sam środek klatki piersiowej, przytwierdzając tym samym do jego ciała list, w którym groził śmiercią jeszcze dwóm osobom.
Pierwszą z nich była Ayaan Hirsi Ali - współpracowniczka Theo van Gogha, działaczka polityczna, która pracowała z reżyserem nad filmem "Submission" na temat obrzezania kobiet w świecie muzułmańskim. Drugim był Geert Wilders.
Od tamtej pory życie polityka się zmieniło. Policyjna ochrona nie odstępuje go na krok w dzień i w nocy. Wilders jeździ opancerzonym samochodem, a na wiecach nie pokazuje się bez kamizelki kuloodpornej. Kiedy robi się gorąco, nawet nie wie, gdzie będzie nocował.
Przesada? Przecież groźby padły już 13 lat temu. A jednak niebezpieczeństwo wciąż jest realne. Zaledwie pod koniec lutego policjanci zatrzymali Marokańczyka, który miał przekazywać informacje na temat Wildersa holendersko-marokańskiej organizacji przestępczej. Co ważniejsze, człowiek ten należał do elitarnej grupy zajmującej się ochroną najważniejszych ludzi w państwie, w tym również samego Wildersa.
Wygląda jednak na to, że morderstwo van Gogha z 2004 roku to dla Wildersa wcale nie jest przekleństwo. Przeciwnie, to ta historia spowodowała, że usłyszał o nim cały świat, a jego kariera polityczna nabrała rozpędu.
To właśnie przez nadzwyczajne środki ostrożności i ograniczenia w prowadzeniu kampanii, to on jako pierwszy rozwinął umiejętność pozyskiwania poparcia przez internet – przez mailing, strony internetowe, a potem media społecznościowe.
Polacy piją i zabierają pracę
Polacy usłyszeli o Wildersie znacznie później – w 2012 roku. Powód był jednak nieco inny. W 2012 roku polityk założył stronę internetową, na której Holendrzy mogli wyładowywać swoje frustracje.
"Straciłeś pracę przez Polaka? Czy miałeś kłopoty z obywatelami Europy Środkowo-Wschodniej? Jeśli tak, pisz" – zachęcał Wilders. Jego zdaniem źródłem wszelkiego zła w Holandii są obcy. – Odkąd się pojawili w Holandii, przestępczość, kradzieże, pijaństwo wzrasta. A pracy ubywa, bo zabierają ją nam Polacy – twierdzi Wilders.
W głoszeniu haseł piętnujących imigrantów z Europy Środkowo-Wschodnie nie przeszkadza mu fakt, że jego żona jest Węgierką, a jego matka pochodzi z Indonezji. Do Holandii trafiła jako niemowlę, kiedy jej rodzice postanowili uciec z upadającej kolonii holenderskiej. Może dlatego niespecjalnie chętnie o niej mówi.
Pod koniec grudnia Wilders opublikował nawet raport z działania serwisu. Wyszło mu, że 60 proc. z 40 tys. nadesłanych skarg dotyczy Polaków. W holenderskich mediach pojawiły się nagłówki: "Pijany Polak zabiera wam pracę".
Chłopak z katolickiego południa zakochany w Izraelu
Holenderskie MSW w raporcie sprzed kilku lat nazwało Geerta Wildersa "prawicowym demokratą". Niech jednak jego prawicowość połączona z nastawieniem antyislamskim nikogo nie zwiedzie – nie jest on związany z kościołem katolickim. Przeciwnie.
Wilders urodził się w Venlo jako najmłodszy z czworga rodzeństwa. To miasto położone w sercu tzw. katolickiego południa. Owszem, młody Geert uczył się w rzymskokatolickim St. Thomas College. To jednak na tyle zniechęciło go do Kościoła, że natychmiast po uzyskaniu pełnoletności z niego wystąpił.
Jeszcze jako nastolatek wybrał się w podróż po Bliskim Wschodzie, ostatecznie został w Dolinie Jordanu rok, zbierając na plantacjach paprykę i melony. To wtedy pokochał ten kraj, przez co w ciągu kolejnych 25 lat wrócił do niego jeszcze ponad 40 razy.
Miał nawet w planie przeprowadzić się tam za zawsze. Ostatecznie jednak poprzestał na wybraniu sobie Ariela Szarona na swojego idola. Drugim została Margaret Thatcher.
Po powrocie z pierwszej podróży do Izraela zdecydował się na studia prawnicze. Po nich zajmował się głównie ubezpieczeniami socjalnymi.
Karierę w polityce zaczął dopiero w 1998 roku, zdobywając mandat w holenderskiej Izbie Reprezentantów. Miał wtedy 35 lat, nie był już młodziakiem, lecz pozycję w prawicowo-liberalnej Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) zbudował dzięki temu, że przygotowywał starszym kolegom partyjnym wystąpienia publiczne.
Wytrzymał tam tylko do 2004 roku. Było mu za ciasno, a towarzystwo było zbyt liberalne. Wtedy postanowił pójść na swoje i założył jednoosobową frakcję parlamentarną Groep Wilders, a dwa lata później Partię Wolności (PVV).
PVV zdobyła w 2006 roku niespełna 6 proc. głosów, mimo to publiczne radio Nederlandse Omroep Stichting przyznało mu tytuł Polityka Roku.
W środowych wyborach Geert Wilder z pewnością może liczyć na znacznie wyższe, kilkunastoprocentowe poparcie. Ale wśród tych, którzy na niego zagłosują nie będzie jego starszego brata Paula.
– Nie zamierzam zagłosować na brata, uważam bowiem, że prowadzi niebezpieczną grę. Za cel swoich ataków obrał muzułmanów, a tak naprawdę chodzi mu właściwie o przejęcie władzy – powiedział niedawno Paul Wilders magazynowi "Politico".
– Zauważyłem u niego początki pewnej ciasnoty umysłowej, która mogła być zaczątkiem poważniejszych zmian. Tak też się stało – dodał starszy brat polityka, który jest przekonany, że ich ponad osiemdziesięcioletnia matka również na syna nie zagłosuje.