Parlament Europejski rozważa wprowadzenie sankcji wobec Polski. Zamiast jednak bić w przeciętnego Kowalskiego, można tylko uderzyć w rząd - zakłada jedna z branych pod uwagę opcji. Według niej unijne pieniądze nie będą przekazywane rządowi, a popłyną do samorządów. Tylko w tym roku może to być aż 25 mld zł.
PE na środowym posiedzeniu rozważa użycie wobec naszego kraju artykułu 7 Traktatu o UE. To pierwszy krok do nałożenia na nas sankcje i przykręcić kurek z unijnymi pieniędzmi, choć droga do tego jest potem jeszcze bardzo daleka. Koniec końców na wprowadzenie sankcji muszą się zgodzić wszystkie kraje członkowskie. To z kolei nawet bez zapewnień Węgrów, że się na to nie zgodzą, jest mało prawdopodobne. Pojawił się jednak inny plan na to, jak ukarać Polskę.
"Winny rząd, a nie Polacy"
Guy Verhofstadt z frakcji europejskich liberałów proponuje ukarać rząd, a nie wszystkich Polaków. W jego ocenie to dość proste. Trzeba tylko unijne pieniądze przekazywać bezpośrednio samorządom, a nie władzom centralnym.
Jak przekonuje, to politycy powinni odczuć sankcje, a nie zwykli obywatele. Dodatkowym plusem takiego rozwiązania ma też być łatwiejsza ścieżka przeprowadzenia takiego planu. Do przeforsowania zmian w unijnych budżetach nie potrzeba bowiem jednomyślności. Decyzje w takich sprawach zapadają większością głosów, zatem ukaranie rządu PiS byłoby w jego ocenie znacznie łatwiejsze.
- To jest pomysł dosyć egzotyczny, ale można stworzyć taki mechanizm - przyznaje prof. Marek Kamiński, ekspert Centrum im. Adama Smitha. Jak jednak zastrzega, rząd mógłby to obejść. - Wystarczyłoby zabrać fundusze samorządowe marszałkom i oddać je do rozporządzania wojewodom wyznaczanym przez rząd. Takie przymiarki zresztą już mogliśmy obserwować - wyjaśnia.
Skończy się na planach?
W jego ocenie realizacja planu Verhofstadta byłaby jednak o tyle trudna, że nikt wcześniej czegoś takiego nie próbował. Zanim doszłoby do jakichkolwiek ustaleń, trzeba by stoczyć długotrwałą walkę na różne rozwiązania prawne.
- Więcej jest w tym gadania niż realnych możliwości działania. Ponadto, jak mawiał klasyk: rząd się zawsze wyżywi. Jednak w przypadku niespodzianki i rzeczywistego przekierowania tych środków, mogłyby to w znaczący sposób zaszkodzić rządowym planom. W szczególności realizacji planu Morawieckiego, który w znaczącym stopniu uzależniony jest od unijnego wsparcia - mówi Kamiński.
Zaskoczony propozycją Verhofstadta jest też Piotr Nowak z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, redaktor magazynu uniwersal.info. - Sama koncepcja jest bardzo specyficzna. Przekierowanie pieniędzy nie ma związku z procedurą badania praworządności, którą omawia PE - mówi ekspert.
W jego ocenie trudno byłoby też tego dokonać, nie zmniejszając sumy, którą Polska z Brukseli dostaje. W związku z tym i tak doszłoby do ukarania wszystkich Polaków.
- Wydaje się mało realne, żeby wszystkie te pieniądze można było rozdać samorządom. Bardziej prawdopodobne jest zmniejszenie kwot idących w kierunku centralnych funduszy - mówi Nowak, który zastrzega, że jest zdecydowanie za wcześnie, by bardziej obszernie komentować pomysł Verhofstadta.
Brak podstaw prawnych
Rzecz chcieliśmy zbadać u źródła. Zapytaliśmy Verhofstadta, jak widzi to rozwiązanie w praktyce. Do czasu opublikowania tego artykułu nie otrzymaliśmy odpowiedzi z biura prasowego szefa europejskich liberałów.
Czy wiąże się to ze stratą jakichkolwiek pieniędzy? A może plan wyklucza w ogóle stratę choćby eurocenta i po prostu te same kwoty mają trafiać do Polski, ale inaczej będą rozdzielane? Tego ciągle nie wiemy, dlatego o opinię poprosiliśmy człowieka na miejscu przysłuchującego się całej debacie i temu, co proponuje Verhofstadt.
- Słuchałem tego uważnie. Jednak poza deklaracjami, że plan zrodził się z potrzeby ukarania rządu, a nie obywateli, niewiele tu konkretów. Obecnie pieniądze z Unii rzeczywiście transferowane są dwoma kanałami. Z grubsza równo po połowie do budżetu centralnego i regionów. Teoretycznie więc jest to możliwe - mówi money.pl europoseł Janusz Zemke.
Jak dodaje, teoretyczne możliwości to jednak trochę za mało. Polityk przekonuje, że nie wyobraża sobie, żeby na poziomie całej Unii podejmowano decyzję o podziale kwot pomiędzy poszczególne samorządy.
- Verhofstadt ogłasza ideę na bardzo ogólnym poziomie. Nie ma tu żadnego instrumentarium prawnego. Bardziej martwi mnie to, że zaczynają się prace nad nowym budżetem na lata 2021-2027. Za sprawą Brexitu budżet będzie niższy nawet o 100 mld euro. Zatem nawet bez sankcji pieniędzy będzie mniej, a nasza słaba pozycja nie pozwoli o nie efektywnie walczyć - dodaje Zemke.
Jak działa artykuł 7?
Jak już pisaliśmy w money.pl, polska składka do budżetu UE w 2017 r. wynosi ok. 18 mld zł, a transfery z UE do Polski szacowane są na ponad 50 mld zł. Zatem przy zastosowaniu planu zgłoszonego przez Verhofstadta około 25 mld zł, zamiast trafiać do dyspozycji poszczególnych ministerstw, przesunięte byłoby do samorządów.
Politycy obecnego rządu mieliby więc poważny problem z ogłaszaniem kolejnych programów rozwojowych, bo te w znacznym stopniu finansowane są z unijnych pieniędzy. A jak sankcje wyglądałyby, gdyby Bruksela zdecydowała się na użycie artykułu 7 Traktatu o UE?
W wielkim skrócie długa procedura zaczyna się na wniosek KE, kiedy Rada Europejska może stwierdzić poważne i stałe naruszenie przez dane państwo członkowskie wartości UE. Do tego potrzeba jednak jednomyślności.
Wtedy sprawa trafia do Rady Unii Europejskiej i tam ministrowie, głównie spraw zagranicznych lub sprawiedliwości, decydują w głosowaniu o nałożeniu sankcji na takie państwo. W tym przypadku wystarczy większość kwalifikowana, czyli 55 proc. głosów, by zdecydować o tym, jaka to będzie kara.
Jednak pamiętajmy, że w pierwszym kroku wymagana jest jednomyślność. Czyli wystarczy, że zgodnie z deklaracjami Węgry zagłosują w obronie Polski i będzie po sprawie. Zatem decydowanie o wyborze sankcji jest tu dużo łatwiejsze niż stwierdzenie, że trzeba je wprowadzać. Warto też wiedzieć, że nie ma gotowego katalogu sankcji i tego scenariusza jeszcze nigdy nie ćwiczono.
Brexit okazją do ukarania Polski
Dlatego najbardziej prawdopodobne jest, że - jak mówił Janusz Zemke - ewentualne konsekwencje złych stosunków z Brukselą odczujemy dopiero za kilka lat. Kolejna perspektywa finansowa rozpocznie się w 2021 roku.
Jak już pisaliśmy w money.pl, Brexit ma kosztować Unię od 10 do 13 mld euro rocznie. Tę dziurę będzie trzeba jakoś załatać. Wszyscy płacić będą większe składki i należy się spodziewać cięć sum wysyłanych m.in. do Polski.
Jak komentował sprawę w money.pl prof. Dariusz Rosati, fakt ten daje sposobność Unii Europejskiej niejako upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Po pierwsze - Wspólnota będzie mogła ograniczyć wydatki, a po drugie - zdyscyplinować niesfornych członków UE. Ukaranie Polski przykręceniem kurka z euro posłużyłoby tu za przykład ku przestrodze.
Szczególnie bolesne mogą być cięcia na politykę strukturalną. Polska obecnie jest jej największym beneficjentem. Na obecną perspektywę 2014-2020 dostaliśmy budżet znacznie przewyższający nasz arytmetyczny udział, dlatego teraz radykalnych cieć możemy być niemal pewni.
Wszystko dlatego, że za bycie prymusem, dostawaliśmy premie. Przy obecnych konfliktach z Brukselą stracić możemy najbardziej. Według danych Departamentu Współpracy Międzynarodowej Ministerstwa Finansów od naszej akcesji do Wspólnoty dostaliśmy ponad 136,8 mld euro.
Tylko w ramach wspomnianej polityki strukturalnej otrzymaliśmy już blisko 85 mld euro. Za te pieniądze powstawały autostrady, lotniska i połączenia kolejowe. Mniejsze pieniądze od Unii to także straty dla samorządów, które z kolei oznaczają cięcia w inwestycjach dróg gminnych, rewitalizacji naszych miast czy przeznaczanych na transport publiczny.