Przedstawiciel rządu centralnego w Katalonii Enric Millo powiedział na konferencji, że rząd hiszpański został - wbrew swojej chęci - zmuszony do wysłania policji, by powstrzymać głosowanie, które przerodziło się w farsę.
O 9.00 rano otwarto w Katalonii ponad tysiąc lokali wyborczych. Do niektórych wkroczyła policja, przejmując urny i karty wyborcze. Przewidując taką sytuację, władze Katalonii poinformowały uczestników referendum, że jeśli ich lokal wyborczy będzie zamknięty, mogą głosować w dowolnym miejscu
Funkcjonariusze Gwardii Cywilnej siłą, wybijając szyby, wdarli się m.in. do lokalu w Sant Julia de Ramis w prowincji Girona, gdzie głos planował oddać szef katalońskiego rządu Carles Puigdemont. Doszło tam do przepychanek między głosującymi a policją.
W Barcelonie natomiast funkcjonariusze siłą usunęli uczestników plebiscytu, którzy chcieli głosować w jednym z tamtejszych lokali. Kilka osób zostało zatrzymanych.
W relacji na żywo prowadzonej na stronie dziennika "El Pais" informowano, że są miejsca, w których uczestnicy głosują bez przeszkód. Jako przykład podano leżącą 10 km od Barcelony Badalonę. Według mediów tamtejsza szkoła, gdzie mieszkańcy wypowiadają się w plebiscycie, nie została zamknięta, ponieważ trwa tam jednocześnie mecz koszykówki.
Uczestnicy referendum odpowiadają na pytanie: "Czy chcesz, aby Katalonia została niepodległym państwem w formie republiki?". Rząd premiera Hiszpanii Mariano Rajoya zapowiadał, że zrobi wszystko, aby nie dopuścić do plebiscytu, który uważa za nielegalny. Premier wielokrotnie nazywał go "chimerą", grożąc wyciągnięciem konsekwencji wobec organizatorów.