Temat budowy elektrowni jądrowej w ostatnich tygodniach powrócił ze zwielokrotnioną siłą. Minister energii Krzysztof Tchórzewski jasno opowiada się za takim rozwiązaniem. Jak mówi, ostateczna decyzja zapadnie do końca marca. Równocześnie przekonuje, że stać na wydatek to 70-75 mld zł. Tyle bowiem ma kosztować zbudowanie od podstaw elektrowni. Za tezą, że inwestycja ruszy już wkrótce przemawia niespodziewane połączenie Orlenu z Lotosem. Energetyczny gigant był w planach kluczowy dla budowy.
Gdy wydawało się, że jesteśmy na "ostatniej prostej" sytuacja poważnie skomplikowała się za sprawą nowego niemieckiego rządu. Nie znamy jeszcze ostatecznej opinii rządu ws. budowy bloków jądrowych, a już wiemy że przeszkodzić spróbują nam zachodni sąsiedzi. Jak ujawnił portal Energetyka24.pl, w umowie koalicyjnej pomiędzy CDU/CSU a SPD znalazł się fragment poświęcony walce z energetyką atomową.
"Nie chcemy żadnego wsparcia z funduszy unijnych na nowe elektrownie jądrowe" – brzmi kluczowe z punktu widzenia Warszawy zdanie. Jeśli Niemcom udałoby się przeforsować ten pomysł, to kolosalny koszt budowy elektrowni, polski budżet musiałby ponieść samodzielnie. Sytuacja może być jeszcze trudniejsza, jeśli inne ze zdań umowy stałoby się rzeczywistością. Mówi ono o zakazie korzystania z państwowych funduszy w przypadku inwestycji w atom. Żadna z prywatnych firm nie wyłożyłaby 75 mld zł na elektrownię.
Powody antynuklearnej kampanii niemiecka koalicja ujawnia trzy zdania później. Są bardzo praktyczne. Berlin chce bowiem, aby jego polityka stawiania na energię odnawialną (Energiewende - red.) była stosowana na poziomie unijnym. Jak czytamy, taki ruch zwiększyłby "możliwości eksportowe niemieckich firm".
Polską sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że prezydencję w Unii Europejskiej obejmie w lipcu Austria. A ona, podobnie jak Niemcy, zaciekle walczy z elektrowniami atomowymi. W końcu austriackie przedsiębiorstwa są jednymi z głównych graczy w sektorze energii odnawialnej.