- W ten sposób USA radzą sobie z atakiem na nasz kraj - powiedział Donald Trump, kiedy podpisywał decyzję o wprowadzeniu taryf na stal i aluminium (odpowiednio 25 i 10 proc.). Już same zapowiedzi tego kroku wywołały niemal furię u głównych partnerów handlowych USA (zresztą nie tylko ich - decyzja Trumpa spotkała się z ogromną krytyką nawet w obozie republikanów). Słowo "oburzenie" odmieniano przez wszystkie przypadki w wielu językach świata - od Pekinu po Brukselę.
Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker powiedział wprost, jakie cele obierze odwetowy atak celny Unii Europejskiej. Na celownik Brukseli trafią legendarne marki-symbole Ameryki: jeansy Levi'sa, motocykle Harleya Davidsona i whiskey z Kentucky.
Jednak poza tą wojenną retoryką jest też druga strona toczącej się walki. O wiele bardziej dyskretna, której zasady ustala się w zaciszu gabinetów. Prowadzą ją amerykańscy sojusznicy, którzy swoich specjalnych relacji z USA chcą użyć, aby zostać wyłączonymi z systemu ceł ogłoszonego przez Biały Dom. Stawka jest niebagatelna, bo amerykański import stali z Europy jest wart prawie 30 mld dolarów.
Gra warta świeczki
Jako pierwszy do gry wkroczył Seul. I nie zapukał do drzwi sekretarza ds. handlu, tylko jego kolegi zajmującemu się obroną. Powód był oczywisty: Korea Północna, czyli dziś największy wróg Waszyngtonu. Koreańczycy z południa podkreślają swoją rolę jako pierwszej bariery ekspansji swojego sąsiada z Pjongjangu, którego Amerykanie wyjątkowo nie lubią. Australijska minister spraw zagranicznych Julie Bishop powiedziała zaś, że używa swoich kontaktów na "każdym szczeblu", aby tylko wywalczyć wyłączenie swojego kraju z systemy celnego USA. Jakie to kontakty? Między innymi Greg Norman, legendarny australijski golfista. Obecnie na emeryturze, ale tak się składa, że jest jednym z ulubionych partnerów golfowych prezydenta Trumpa. Australia w sprawie ceł zapowiada walkę "do upadłego".
Nawet unijni europejscy przywódcy zmieniają ton. Zaczynają mówić o tradycyjnych więziach transatlantyckich, które od wojen światowych łączą Amerykę i Europę. Niemcy zaś podkreślają, że zamiast skupiać się na taryfach, Waszyngton i Bruksela powinny wspólnie walczyć o pozycję na rynku stali, której na świecie jest nadpodaż. Z kolei w przyszłym tygodniu do Waszyngtonu leci Liam Fox, brytyjski sekretarz do spraw handlu międzynarodowego. Nie ukrywa, że będzie rozmawiał o cłach, a raczej o ich zniesieniu dla Londynu.
Tymczasem polska dyplomacja przyjęła pozycję wyczekującą. Wprawdzie polscy wysłannicy, m. in. prezydencki minister Krzysztof Szczerski, niedawno za oceanem byli. Trudno jednak o dobre nowiny. Stosunki polsko-amerykańskie są obecnie na takim etapie, że zastanawiamy się, czy polscy liderzy w ogóle będą mieli wstęp do Białego Domu. Zajmujemy się gaszeniem pożaru, który sami roznieciliśmy, a mianowicie tego związanego z ustawą o IPN. Czyli jeszcze jednej porażki polskiego lobbingu.
Bo też w tej dziedzinie mamy długą tradycję nieskutecznych działań. Jednym z przykładów porażek jest koalicja antywizowa z 2007 r. Polska zawiązała ją wraz z pięcioma innymi krajami i razem z nimi wynajęła profesjonalnych lobbystów w Waszyngtonie. Cel był jeden: namówienie kongresmenów na zniesienie wiz. Ówczesny szef MSZ Radosław Sikorski barwnie opowiadał o Polakach, których jedynym celem w Nowym Jorku są zakupy na Piątej Alei, a nie praca na czarno na budowach. Nie pomogło. O wizy do USA musimy starać się do dziś.
Dziesięć lat temu wiceszef MSZ Ryszard Schnepf zapowiadał powierzenie spraw polskich profesjonalnej firmie PR-owej. Miała ona promować wizerunek Polski jako kraju nowoczesnego, gdzie inwestuje się duże pieniądze w armie. Do jej zadań należała także walka z określeniem "polskie obozy", które utrwaliło się za oceanem. Życie również dopisało znamienne post scripum do tej historii. W 2012 r. prezydent Barack Obama, kiedy pośmiertnie odznaczał Jana Karskiego, publicznie użył niesławnego sformułowania, za co później przepraszał.
Także za rządów PO-PSL wynajęto firmę BGR Holding. Za jej zatrudnienie odpowiedzialny był resort obrony, bo też do jej zadań należało promowanie „polskiego punktu widzenia” na reformę armii oraz tarczę antyrakietową. Za pięć miesięcy pracy BGR wzięła z polskiego budżetu ponad 200 tys. dolarów. Nie zdołała jednak namówić Kapitolu, by podzielić się z Polakami technologiami wojskowymi.
Porażką, przynajmniej na razie, skończyły się także starania o import skraplanego gazu z Ameryki do ciągle jeszcze pachnącego nowością gazoportu w Świnoujściu. Rozpoczęto je już kilka lat temu. Ostatnio mówiło się o tym w kontekście wizyty Donalda Trumpa w Warszawie. Konkretów jednak ciągle brak. Amerykanie doskonale sobie zdają sprawę, jak bardzo zależy na takich transportach Polakom. Tym bardziej, że za rządów PiS-u stosunki z Rosją, skąd pozyskujemy większość gazu, nie uległy dotąd oficjalnej poprawie.
Polski eksport stali do USA być może nie robi wielkiego wrażenia, bo wynosi obecnie raptem 9 tys. ton rocznie, czyli ok. 75-80 mln dolarów. Nie znaczy to jednak, że nie ma o co walczyć. Od początku ogłoszenia taryf przez Waszyngton eksperci podkreślają, że wyjątki od nich muszą istnieć. Amerykanie zwyczajnie nie są w stanie pokryć własnego zapotrzebowania na stal. A huta, która produkuje blachy stalowe, z dnia na dzień nie zacznie odlewać np. prętów potrzebnych na budowach.
Cła polityczne
Gdyby Polska i Bruksela uzyskały od Amerykanów zwolnienie z ceł, przy ich utrzymaniu dla większości innych partnerów Waszyngtonu, otworzyłoby szerzej drzwi na amerykański rynek stali polskim producentom tego surowca. Pozwoliłoby to też uniknąć wojny handlowej między Europą a USA ze wszystkimi jej konsekwencjami. Te mogą być dla Polski bardzo znaczące. Głównie z powodu ścisłego powiązania naszej gospodarki z niemiecką, której biznes jest jednym z głównych inwestorów w Ameryce. Tymczasem zwolnienie Polski z opłat mogłoby przyczynić się do zwiększenia naszego eksportu stali za ocean, co mogłoby umożliwić przejście przez ewentualny kryzys suchą stopą
Branża stalowa nad Wisłą zwiększyła w ubiegłym roku swój eksport o ponad 40 proc. Obecnie wynosi on ponad milion ton surowca. Włączenie się do gry o zwolnienie z amerykańskich ceł oczywiście nie gwarantuje z miejsca sukcesu. Ale nie możemy zachowywać się taj, jakby nas ten problem nie dotyczył.
Nic nie słychać o polskich wysiłkach w tej sprawie. A przecież nawet, gdyby za zwolnieniem z ceł nie poszedłby wzrost polskiego eksportu, to wyłączenie Polski spod opłat miałoby spore znaczenie symboliczne i mogłoby stanowić ważny gest w nadszarpniętych ostatnio stosunkach między Warszawą a Waszyngtonem. Trudno jednak oczekiwać, że zrobi to za nas Biały Dom.
- Warto się starać, ale tego nie nagłaśniać. Bo porażka jest gorsza od nic nie robienia - komentuje prof. Zbigniew Lewicki z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Zapytaliśmy MSZ, czy podejmuje jakieś działania w związku z nałożeniem przez USA ceł. Jeszcze nie otrzymaliśmy odpowiedzi.