Zdalna oświata, poruszanie się poza domem tylko w wyjątkowych sytuacjach, np. w drodze do pracy. Słowem, powrót do pełnego lockdownu. Tak brzmi jeden ze scenariuszy, który, jak dowiadujemy się, jest poważnie rozpatrywany przez rząd. To, czy się spełni, zależy od tego, czy uda się zapanować nad rosnącą liczbą nowych zakażeń. W tym momencie życie społeczne i gospodarka (nie licząc kilku wyjątków) funkcjonują, a raczej powinny funkcjonować normalnie.
W praktyce są branże, które - choć zostały dopuszczone do funkcjonowania w ramach surowszego reżimu sanitarnego - i tak odczuwają mocne hamowanie, jeśli chodzi o aktywność swoich klientów. Przykładem jest branża beauty (np. zakłady fryzjerskie i kosmetyczne), na której otwarcie Polacy mocno czekali przy pierwszym lockdownie. Dziś raczej jej unikają.
- Klienci rezygnują z wizyt. Spadek w tym momencie wynosi jakieś 40 proc. Pracę miałam codziennie dla trzech fryzjerów, teraz starcza na jednego fryzjera. Nie wiem co robić - tłumaczy Krystyna Jasińska, właścicielka salonu z Poznania. - Myślę, że większość salonów w Poznaniu ma już problemy. Pozostałe zmierzą się z nimi za chwilę – dodaje.
Na brak ruchu narzekają także właściciele nowo otwartych salonów, którzy pomimo kryzysu postanowili dać sobie szansę. Czy teraz żałują tej decyzji?
- Trzy tygodnie temu otworzyłem nowy barbershop przy najbardziej ruchliwej ulicy Nowego Sącza. Salon ma 65 m2 powierzchni i pięć stanowisk. Pierwszego dnia nie przyszedł żaden klient, drugiego dwóch, trzeciego trzech, czwartego znów zero. Dodam, że zainwestowaliśmy dużo pieniędzy w reklamę i marketing. Nie ma nigdzie klientów, bo ludzie boją się wychodzić z domów – mówi Mateusz Maternowski.
- Mam jednego pracownika na umowie o pracę. Przez ostatni miesiąc nawet na ZUS nie zarobił, a co dopiero na wynagrodzenie. W tym momencie muszę dokładać do jego pensji. Jak tak dalej pójdzie, to będę musiał z niego zrezygnować - dodaje.
Ponury obraz sytuacji w branży wyłania się też z danych organizacji Beauty Razem, która przepytała właścicieli salonów, jak radzą sobie w nowej rzeczywistości. Ostatnie badanie pochodzi z minionego weekendu (24-25 października). Salony wskazują, że spadek obrotów w porównaniu do poprzedniego tygodnia wyniósł 39 proc., zaś zajętość kalendarza spadła o połowę. Mówiąc bardziej obrazowo, w trakcie 8-godzinnego dnia pracy salony stoją puste przez cztery godziny.
- Jest kilka głównych przyczyn takiej sytuacji. Wiele osób nie wie, że może korzystać z salonów. Nie wybrzmiało to dostatecznie mocno w komunikatach rządowych. Widać też efekt kwarantanny, na którą trafia coraz więcej osób. Nie bez znaczenia jest także efekt recesji. Obniżenie zarobków powoduje, że część osób nie stać na usługi - komentuje Michał Łenczyński, autor akcji Beauty Razem i przedsiębiorca z branży kosmetycznej.
Ekspert zwraca uwagę, że salony zaczęły odczuwać spadek obrotów już kilka tygodni temu, gdy premier Mateusz Morawiecki poinformował o wprowadzeniu żółtych i czerwonych stref. Spadek wynosił odpowiednio 15 proc. w strefie żółtej i 20 proc. w strefie czerwonej.
- To przypomina sytuację z przełomu kwietnia i maja, gdy część klientów po prostu wpadła w panikę i z obaw o własne bezpieczeństwo rezygnowała usług. Tymczasem chcę przypomnieć, że właściciele salonów fryzjerskich i kosmetycznych dabją o to, aby były one jednymi z najbardziej sterylnych miejsc - wskazuje Łenczyński.
Szacuje się, że w sektorze beauty działa 143 tys. podmiotów gospodarczych, które zatrudniają 300 tys. osób. Przy obecnej sytuacji, w ciągu 9 miesięcy działalność może zamknąć 62 proc. przedsiębiorców, co oznaczać będzie wysłanie na bezrobocie 187 tys. osób.
Dla firm, które skorzystały z pomocy finansowej z PFR podczas pierwszej fali pandemii, oznaczać to będzie dodatkowo zwrot pełnej pożyczki, której otrzymanie uzależnione było m.in. od utrzymania zatrudnienia i zachowania działalności przez co najmniej rok.