Anna Śmigulec: Pani Elżbieta ze Stargardu miała dożyć swoich dni w nowym mieszkaniu, a zamieszkała w szpitalu…
Bartosz Józefiak, reporter, autor książki "Patodeweloperka. To nie jest kraj do mieszkania": Pani Elżbieta wypatrzyła miejscówkę, w której planowała spędzić jesień życia, ze swojego balkonu, podczas podlewania kwiatków. Budowali tam nowe bloki. A ona - emerytowana nauczycielka, radna powiatowa, znana z tego, że nie umiała usiedzieć na miejscu, pracowała społecznie i dużo podróżowała, szczególnie do Azji – miała wtedy dwupoziomowe mieszkanie w wielkiej płycie.
Mąż zmarł, syn się ożenił, córka wyjechała, więc została sama w pięciu pokojach. Sprzedała je i kupiła mniejsze na tym nowym osiedlu. Wzniesionym przez niewielką firmę ze Stargardu, bez dużego doświadczenia w deweloperce. Osiedle, które sobie upatrzyła, to trzy jednakowe, czterokondygnacyjne bloki otoczone siatką. Pani Ela włożyła mnóstwo pieniędzy w tynki, gładzie, zabudowała kuchnię, przedpokój, łazienkę, sypialnię, a nawet pracownię – bo maluje obrazy.
I super się mieszkało, jak sama mówi "Cieszyłam się jak głupia na to nowe mieszkanie. Aż do momentu, jak zaczęły ściany pękać". Przez trzy lata zauważała coraz to nowe pęknięcia i była coraz bardziej przerażona. Pisała do wspólnoty i nadzoru budowlanego. Bez odzewu. W majową noc 2022 roku obudził ją huk - jakby coś upadło. Rano chciała wyjść z psem na spacer – a tu drzwi nie chcą się otworzyć. Musiała je potraktować kopniakiem. Zauważyła, że u sąsiadki też problem z drzwiami.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nagle na klatce pojawił się strażak i rzucił: "Macie państwo 10 minut, żeby opuścić lokal. Pani zabiera to, co najdroższe sercu i uciekać! Grozi zawaleniem". Pani Ela poczuła, jakby ziemia jej się osunęła spod nóg, złapała swojego pieska shi-tsu i lekarstwa, i tak jak stała, wybiegła na przystanek. Nawet pieniędzy nie wzięła. Inni pogłupieli, chwytali, co było pod ręką: sąsiadka świeczkę zapachową, sąsiad złapał żonę, dziecko i majtki. Żartował potem, że nosi teraz te majtki raz na prawą, raz na lewą stronę, bo więcej nie zabrał.
Na drugi dzień pozwolono im wejść do klatki. Strażacy po kolei wyczytywali nazwiska z listy, a mieszkańcy wbiegali na pięć minut. Pani Ela poszła z synem, przez balkon wyrzucali jej buty i ciuchy. Zdążyli zabrać drukarkę laserową, ekspres do kawy i duży słój ogórków małosolnych. Nie mogli wynieść żadnych mebli, pralki czy lodówki. Minęły już dwa lata, a do bloku wciąż nie wolno wchodzić bez zgody strażaków.
Pani Ela cokolwiek odzyskała?
Skądże! Dziś wejścia do jej bloku strzeże kartka z informacją: "Zgodnie z decyzją wydaną przez Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego informujemy o stanie zagrożenia bezpieczeństwa ludzi i mienia…". Budynek wygląda, jakby nagle wszystkich mieszkańców porwali kosmici. W oknach wciąż wiszą firanki i żaluzje, niepodlane kwiatki usychają na parapecie, dziecięcy rowerek porasta kurzem na balkonie.
Co jakiś czas strażacy organizują akcje: wpuszczają mieszkańców na 15 minut, ale ci wciąż mogą zabrać tylko małe gabaryty. Córka i syn pani Eli uratowali jej albumy, książki i obrazy. Na pamiątki z Japonii, Chin czy Borneo już nie było czasu.
Więc ona nie tylko straciła pieniądze wtopione w mieszkanie i jego urządzenie, ale też cały czas płaci czynsz za lokal, do którego nawet nie ma wstępu. 300 złotych miesięcznie, plus media, bo wiążą ją umowy. Ubezpieczyciel stwierdził, że odszkodowanie mieszkańcom się nie należy, bo to nie jest katastrofa budowlana.
No i pani Ela dostała udaru, cudem ją odratowali na pogotowiu. Lekarze zapisali w dokumentacji medycznej, że przyczyną był nadmierny stres. 16 tygodni spędziła w szpitalu państwowym, a kolejne trzy miesiące w prywatnym na rehabilitacji. Po 10 tys. zł za każdy miesiąc pobytu.
Ale zauważmy, że taka tragedia mieszkaniowa rozlewa się na całą rodzinę, bo ci ludzie muszą gdzieś zamieszkać – zazwyczaj u krewnych. Córka pani Eli specjalnie wróciła z Chin, gdzie pracowała jako nauczycielka angielskiego i zarabiała świetne pieniądze. Musiały wynająć małe mieszkanko, płacą kolejne 1500 zł miesięcznie.
Tymczasem deweloper nie poczuwa się do winy, a nadzór budowlany nałożył na mieszkańców obowiązek przygotowania ekspertyzy. Znaleźli fachowców i zapłacili. Ekspertyza wykazała katastrofę budowlaną: "znaczące nieprawidłowości" w konstrukcji budynku oraz błędy w projekcie, który był niezgodny z obowiązującymi normami.
Większość mieszkańców liczy, że konstrukcję budynku uda się naprawić, a oni będą mogli wrócić do swoich domów. O kosztach remontu i odszkodowaniu jeszcze nie myślą. Jeśli będą chcieli odzyskać pieniądze od dewelopera, to czekać ich będzie długa sądowa batalia. Właściciele firmy przestali odbierać telefony od mieszkańców i dziennikarzy.
Tymczasem firma działa w najlepsze. Właściciele zarejestrowali ją ponownie i zajmują się m.in. wynajmem, kupnem i zarządzaniem nieruchomościami, rozbiórką i burzeniem obiektów budowlanych, wznoszeniem budynków mieszkalnych.
To skrajny przypadek patodeweloperki. Ale czy odosobniony?
Oczywiście, to skrajny przykład nieodpowiedzialności dewelopera. Kojarzy się z fuszerką budowlaną, która objawiła się z całą mocą w Turcji po trzęsieniu ziemi. Na szczęście w Polsce nie jest aż tak źle. U nas takie historie nie zdarzają się często.
Ale mam wrażenie, że wielu deweloperów balansuje na krawędzi. Na polskich osiedlach królują fuszerki wynikające z cwaniactwa i oszczędności. Pękające ściany, odpadający tynk, grzyb, źle zamontowane okna, wadliwie podłączone rury, brak kątów prostych itd. Kupując nowe mieszkanie, spacerujmy po polu minowym. A przecież to absurd, prawda?
Wydajesz na mieszkanie 500 - 700 tys. zł i kompletnie nie masz pewności, czy ono nie będzie wymagało od ciebie zainwestowania dodatkowych 50 tys. zł na usunięcie usterek. Bo nie da się z nimi żyć, a deweloper zrobi wszystko, żebyś go nie pociągnął do odpowiedzialności. Będzie odrzucał twoje skargi i pisma, zbywał, milczał, brał na przetrzymanie, aż się poddasz.
Możesz jeszcze iść do sądu. Ale jak nie masz pieniędzy na dobrych prawników i nie chcesz spędzić czterech lat na przepychankach w sądzie bez żadnej gwarancji, że wygrasz, to po prostu wydasz te dodatkowe 50 tys. zł. Wielu deweloperów działa według logiki: "Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi".
Wiele z tych "usterek" jest robionych z premedytacją, żeby zaoszczędzić. Np. mnóstwo ludzi skarży się na "dzisiejsze budownictwo" - że ściany są tak cienkie, że słychać jak sąsiad kicha i o czym rozmawia z żoną. A tu okazuje się, że to dlatego, że deweloperzy robią przekręt i każą stawiać ścianki międzylokalowe o szerokości 18 cm zamiast 24 cm.
I teraz policzmy: na każdej ściance deweloper schodzi 6 cm, razy osiem pięter, razy trzy budynki, i już ma milion zł oszczędności.
Na czym jeszcze oszczędzają?
Na wszystkim, niestety.
Przy czym ważniejsze i bardziej przebiegłe są te rzeczy, których nie widać, których na pierwszy rzut oka nie wyłapiesz, zwłaszcza, jak nie jesteś budowlańcem. Dlatego mam mocne poczucie, że warto zainwestować te tysiąc zł i do odbioru mieszkania wziąć ze sobą eksperta. Który sprawdzi kąty w ścianach i wyłapie wszelkie usterki. Bo przecież nie musimy odbierać tego mieszkania.
Wracając do ścianek - jak tłumaczył mi inspektor z nadzoru budowlanego, nie jesteś w stanie sprawdzić wielu rzeczy, kiedy budynek już stoi.
Na przykład architekt zaprojektował zgodnie z wymogami pręty podtrzymujące strop co 20 cm, a deweloper każe budowlańcom kłaść je co 22 cm. Przecież to niebezpieczne.
Ale nikt nie rozpruje tych sufitów, żeby to sprawdzić. A na bieżąco w trakcie budowy nadzór budowlany też nie sprawdzi, bo nawet w miastach wielkości Wrocławia czy Krakowa zatrudnia zaledwie kilkunastu inspektorów. Więc paradoks polega na tym, że obowiązek sprawdzania tego leży po stronie inwestora, a inwestor jest właśnie tym, który każe oszczędzać.
Deweloperzy nazywają to elegancko "optymalizacją". Potrafią kłamać na każdym etapie: od projektowania budynku przez architekta, po reklamowanie i sprzedaż. Np. reklama zachęca: "Wyjątkowe penthouse'y z widokiem na zieleń". A potem okazuje się, że to zieleń cmentarza. A pracownicy zaśmiewają się między sobą, że klient chciał widoku na las, to ma: na las krzyży.
Kłamią na rzutach mieszkań. Każą architektowi zrobić rzut bez podania skali i wizualnie zmniejszyć meble nawet o 60 procent. Klient patrzy: 47 m kw, a w łazience wanna i prysznic. Po kupnie mieszkania orientuje się, że w łazience zmieści się tylko prysznic, i to z ledwością. Albo według rysunku - w salonie zestaw mebli: sofa, stół, krzesła, komoda. A w rzeczywistości nie ma na nie miejsca, chyba że ustawi sobie mebelki dla lalek.
Co gorsza, to jest wiedza powszechna w branży, nikogo nie dziwi.
Klient widzi na rzucie, że w 55-metrowym mieszkaniu będzie miał trzy pokoje, tylko nie dostrzega, że każdy z nich to klitka po dziewięć m kw., w której ledwo zmieści się materac.
A deweloperzy jeszcze się tłumaczą, że klienci sami tego chcą. I przecież kupują.
A to kompletnie chybiony argument. Kupują, bo muszą gdzieś mieszkać! A nie stać ich na większe i droższe lokale, bo bank nie da im kredytu na więcej niż 400-500 tys. zł.
Tymczasem nasze mieszkania maleją. Eksperci wyliczyli, że średnia powierzchnia mieszkaniowa w miastach skurczyła się z 65 m kw w 2010 r. do 56 m kw w 2021 r. Czyli prawie 10 m kw w ciągu ostatniej dekady.
No właśnie. I podobno w Polsce rządzi święty PUM.
Tak, to określenie słyszałem milion razy. Na Dniach Dewelopera o niczym innym nie mówili. Nie tylko na wykładach, ale i w rozmowach kuluarowych między sobą. Tam nikt nie dyskutował o tym, co zrobić, żeby mieszkania były wygodne do życia, tylko jak oszczędzać na wszystkim.
A najważniejsze: jak wycisnąć z działki jak najwięcej PUM-u, czyli powierzchni użytkowej mieszkalnej. Mówiąc wprost: jak poupychać jak najwięcej mieszkań. Kosztem placu zabaw na osiedlu, zieleni, miejsc parkingowych, części wspólnych. Np. przepisy przeciwpożarowe wymagają, żeby korytarz w bloku liczył co najmniej 20 m długości. W jednym bloku według projektu architekta wychodził na 23 metry. Trzy metry, za które nikt nie zapłaci. Więc deweloper tak przesunął ścianę, że te trzy metry znalazły się w mieszkaniu. Bez większego sensu, ale deweloper zarobił.
Albo masz blok w kształcie litery L. W rogu kompletnie nie dochodzi światło, powinny się tam znaleźć co najwyżej komórki lokatorskie, ale deweloper wciska mieszkanie. To nic, że ludzie będą tam żyli w wiecznej ciemności i w dodatku tak blisko sąsiadów, że przez okno mogą im podać rękę.
Na takim podejściu traci też zieleń, bo za nią nikt nie płaci. I nawet jeśli wymaga jej plan miejscowy, to deweloper rzuci jakąś trawę na dach albo bluszcz na ścianę i zaliczone. Nasi deweloperzy są bardzo kreatywni.
Jak to możliwe, że mogą sobie na to pozwolić i uchodzi im to na sucho?
Mogą, bo klienci są skazani na deweloperów. Bo państwo polskie nie buduje mieszkań. Więc gdzie ucieknie klient? Do innego dewelopera? Jak masz dużo pieniędzy i mieszkasz w Warszawie, to możesz sobie żonglować deweloperami. Ale w mniejszych miastach nie masz wyboru. Albo zależy ci na lokalizacji, na tym konkretnym osiedlu, bo masz bliżej do dziadków czy do pracy. Więc jesteś po prostu skazany na konkretnego dewelopera. Albo tylko na niego cię stać.
Tym bardziej że w Polsce brakuje mieszkań dla półtora do dwóch milionów rodzin, jak wyliczyli eksperci. I ponad jedna trzecia Polaków mieszka w przeludnionych mieszkaniach!
No właśnie, i tu dochodzimy do sedna tematu, czyli do systemu mieszkaniowego. Chciałbym powiedzieć: polityki mieszkaniowej, ale to określenie oznaczałoby, że rządzący mają jakiś plan i go realizują. Tymczasem u nas to bardziej intuicja i chaotyczne decyzje.
Politycy mówią deweloperom: "Budujcie jak najwięcej! My wam pomożemy". Powstaje mnóstwo przepisów, które ułatwiają działania deweloperom, np. Lex Deweloper za Andrzeja Dudy, czyli możliwość ignorowania planu miejscowego za zgodą rady miasta czy gminy. Wcześniej wuzetki, czyli decyzje o warunkach zabudowy, na podstawie których można budować wszystko.
Samorządy absurdalnie zmieniają plany miejscowe, żeby gdzieś wcisnąć deweloperkę, mimo że mieszkańcy protestują i nie chcą tych osiedli. Ale samorządowcy uważają, że warto, bo później mieszkańcy będą płacić podatki i zasilą ich budżet. Nawet jak samorządowcy nie chcą wydać korzystnej decyzji, to z kolei sądy stają po stronie deweloperów i mówią, że trzeba pozwolić im budować.
Premier tego rządu oświadcza: damy ludziom kredyt. Na 2 proc. za rządów PiS, teraz na 0 proc. zapowiedziane przez Donalda Tuska. Za każdej władzy te programy: Rodzina na Swoim, Mieszkanie dla Młodych – kończyły się de facto przelewaniem pieniędzy do deweloperów.
Bo to w żaden sposób nie naprawia sytuacji? Bo państwo nie buduje żadnych domów, ludzie kupią je od deweloperów, a ci po prostu podnoszą ceny?
Tak, mechanizm rynku mieszkaniowego polega na tym, że silnikiem są kredyty. W tym przypadku państwo pomaga obywatelom się zadłużać, ale z tego Eldorado korzystają głównie banki, które rozdają te kredyty i deweloperzy, którzy budują mieszkania.
W dodatku państwo zostawia deweloperom wolną rękę. Mówi: budujcie, co chcecie, gdzie chcecie, w jakiej chcecie jakości. Nie patrzy deweloperom na ręce, nie sprawdza, nie karze. To deweloper stwierdza: "Skoro prawo mi pozwala tak budować, no to jedziemy z tematem!"
A to się źle kończy. Czyli kryzysem mieszkaniowym. Moim zdaniem już w nim jesteśmy. Na pewno w Warszawie i w innych dużych miastach, w małych właściwie też, bo i tam nie ma gdzie mieszkać.
Prawie połowa młodych Polaków, czyli tych między 18 a 34 rokiem życia, mieszka z rodzicami.
I jeszcze niektórzy im zarzucają, że to dlatego, że są rozpieszczeni, nieodpowiedzialni i tak im wygodnie. To jest absurdalne tłumaczenie, bo policzmy: młody człowiek, który wchodzi na rynek pracy, zarabia 3-4 tys. zł, to jak ma odłożyć na mieszkanie albo ubiegać się o kredyt? A nawet wynająć mieszkanie?
Tak samo irytują mnie opowieści o tym, że młodzi lubią małe mieszkania, bo i tak całe dnie spędzają na mieście. Naprawdę? Siedziałbyś w kawiarniach od rana do wieczora i płaciła za kawę 20 zł? To są bzdury! Ludzie mieszkają w klitkach po 18 m kw, bo po prostu gdzieś muszą mieszkać.
No właśnie, jakim cudem deweloper sprzedaje im 18 m kw jako kawalerkę, skoro w Polsce minimalna powierzchnia mieszkania wynosi 25 m kw? Przecież to niezgodne z prawem.
Deweloper stosuje wybieg, że te 18-metrowe lokale nie służą tak naprawdę do mieszkania, tylko są pokojami hotelowymi. W teorii przeznaczonymi pod krótkoterminowy najem, typu airbnb, gdzie gość pomieszka trzy dni, po czym wyjedzie. I to jest zgodne z prawem.
A nie ma żadnej instytucji, która by sprawdzała, czy mieszkasz tam trzy dni, czy trzy lata. Więc deweloperzy budują takie mikrokawalerki, udają, że to hotele dla turystów, a tak naprawdę sprzedają je normalnie do mieszkania.
I jeszcze się tym szczycą. Na Dniach Dewelopera wręcz się tym przechwalali: "Marek, mój wspólnik, zna wszystkie pracowniczki w urzędzie gminy, wchodzi tam jak do siebie, kawę pije, no i załatwił nam, że ten blok budujemy jako aparthotel, zarąbista sprawa!"
Pewnie, spotkałem też deweloperów wrażliwych na potrzeby klientów, ale niewielu. Mało komu naprawdę zależało na jakości produktu i na powracającym kliencie. Większość miała jeden cel: jak najwięcej i jak najszybciej zarobić.
Taka gorączka złota: wpadamy do Klondike, każdy ze swoim kilofem, jak teraz sobie wyrąbiesz sztabkę złota, to się ustawisz do końca życia.
Co jest w ogóle fałszem, bo to wcale nie jest taka prosta branża.
Ale ciągle pojawiają się nowe firmy typu "Heniek & Szwagier Company", których właściciele na co dzień zajmują się czymś innym i nagle stwierdzają: "A, wejdziemy w budowlankę!"
Takich firm jest bardzo dużo i przed nimi ostrzegam. Facet ma sieć piekarni albo sprzedaje makarony i nagle kupuje kawałek ziemi i idzie w deweloperkę.
A jeśli ktoś stawia pierwszy blok albo pierwsze osiedle, to prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak, jest ogromne. Im mniejsza firma, tym większe ryzyko.
Nie tylko dlatego, że nie ma doświadczenia, ale też dlatego, że jak zderzy się z wyzwaniami, to może się zawinąć i nagle zamknąć firmę. A klienci pozostaną z problemem.
Ostatnio byłem pod Krakowem na osiedlu, na którym mieszkania wilgotnieją, więc klienci zgłaszają deweloperowi pretensje. On nic nie naprawia, tylko podnosi im czynsze. W dodatku na terenie osiedla ma swoje jeziorko, biega wokół niego, i krzyczy na swoich klientów: "Pani nie może się tu opalać ani kąpać, bo pani nie płaci czynszu na czas! Proszę stąd wyjść!".
Więc czasem tak absurdalnie się to kończy. Jeśli facet do niedawna sprzedawał grabie, a dzisiaj sprzedaje mieszkania.
Oczywiście, są też duże firmy, w tym spółki giełdowe, które budują tańsze mieszkania dla masowego odbiorcy i one mają wkalkulowane w swoje założenia i budżety, że sprzedają towar marnej jakości. Dlatego przed kupnem mieszkania warto poczytać o swoim potencjalnym deweloperze - jak jest oceniany na forach, co mówią mieszkańcy jego poprzednich inwestycji.
Ja bardzo współczuję moim bohaterom, którzy włożyli oszczędności życia w mieszkanie, a i tak nie mogą w nim zamieszkać, bo jest tyle niedoróbek. Jak para młodych ludzi z Łodzi, która od kilku lat, w oczekiwaniu na usunięcie usterek, musi mieszkać w wynajętym pokoju wraz z innymi rodzinami i robotnikami. To są ludzkie dramaty.
Tych patologii na rynku jest tyle, że jeśli chcesz kupić mieszkanie, to moim zdaniem musisz się podjąć wręcz detektywistycznej pracy. Żeby sprawdzić, czy twój deweloper jest wiarygodny, czy wykonawca, któremu zleca budowę, jest wiarygodny. Bo może deweloper jest w porządku, ale akurat do tego projektu wziął jakiegoś podwykonawcę cwaniaka. Czy ta lokalizacja nie jest na podmokłych gruntach i za pięć lat nie wyjdzie tam pleśń. Jest tyle zmiennych, że kupowanie mieszkania wydaje mi się najbardziej stresującą rzeczą na świecie. I nigdy nie masz pewności, co ostatecznie kupujesz.
A deweloperzy jeszcze skarżą się na klientów. Że ci przychodzą teraz na odbiór mieszkania nie tylko z poziomicą, ale też z kamerami termowizyjnymi czy urządzeniami do badania wilgotności posadzki.
Trudno się dziwić, skoro wielu deweloperów stosuje strategię: odrzucać wszystkie skargi!
Bo każdy klient ma pięć lat tak zwanej rękojmi. Czyli przez pięć lat, jak coś się zepsuje w twoim mieszkaniu, możesz przyjść do dewelopera i powiedzieć: "Ściany pękają, rura przecieka". Deweloper może uznać: "Dobrze, pochylamy się nad tym" i wysłać ekipę. A ekipa ma na celu pokręcić się po twoim mieszkaniu przez dwa dni, poudawać, że coś robi. Żebyś ty miał poczucie, że jesteś obsłużony. Choć tak naprawdę niczego nie naprawiła.
Może też powiedzieć: "A, to ja pana odeślę do wykonawcy". I tacy najbardziej cwani będą cię tak długo przeciągać, mamić i zbywać obietnicami, aż się zmęczysz i ci się odechce dochodzić swoich roszczeń. Albo minie te pięć lat i rękojmia straci ważność.
Jak para z Łodzi: stewardessa i Hiszpan, którzy ze zdumieniem odkryli, że w kuchni i w łazience mają w ścianach okienka jak do wydawania obiadów?
Tak, to były otwory wentylacyjne 40 cm na 40 cm. Deweloper zapewniał: "Proszę się tym nie przejmować, to tylko obowiązkowe okienka przeciwpożarowe. Ale mówiąc między nami, to ludzie je sobie zaklejają dyktą albo zamurowują. Wy też możecie je sobie zasłonić płytkami".
I ta dziewczyna była bardzo dzielna, długo szarpała się z deweloperem, wzięła prawników, groziła mu sądem. Ale po kilku latach machnęła ręką. Bo zaszła w ciążę i nie miała żadnej gwarancji, że kiedykolwiek wygra.
Inną techniką na zbycie klienta jest instrukcja obsługi mieszkania. Deweloper zapisuje w niej dziesiątki niespodzianek, np. że okna możesz serwisować tylko od kwietnia do czerwca, tylko przez wybraną firmę i tylko za pomocą konkretnych narzędzi. A jak zrobisz to inaczej, bo nie przeczytałeś jego 300-stronicowej sagi, jak obsługiwać własne mieszkanie, to on ci mówi: "Nie zastosował się pan do instrukcji i pan popsuł. Sam jest pan sobie winien".
To są oczywiście nielegalne praktyki. Tylko pytanie, czy będzie ci się chciało iść z tym do sądu albo do UOKiK. Bo akurat Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów deweloperzy się boją.
Deweloperzy przekonują, że mieszkania to zwykły towar, jak buty czy jabłka. I wolny rynek wszystko załatwi.
To nie jest zwykły towar. To produkt niezbędny nam do życia. Jak ubrania i jedzenie.
Ale w odróżnieniu od ubrań i jedzenia jest bardzo drogi. Więc jest zarazem niezbędny do życia i luksusowy. Nie ma żadnego innego podobnego produktu. Samochód? Może być luksusowy, ale nie jest niezbędny do życia. A jeśli go naprawdę potrzebujesz, możesz kupić najtańszy. A buty czy jedzenie możesz nawet dostać w Caritasie.
Dlatego potrzebujemy, żeby w kwestii mieszkań mocno zaingerowało państwo.
Francja zbudowała 1,8 mln mieszkań komunalnych w ostatnich dwóch dekadach. Podobnie państwa wspierają swoich obywateli dosłownie za płotem: w Niemczech, Austrii, Skandynawii. A w Polsce prawie 98 proc. mieszkań budują prywatni deweloperzy i jest to europejski ewenement.
Poza tym zauważmy: nasze państwo jest w stanie budować autostrady, elektronie atomowe i centralny port komunikacyjny, ale mieszkań już nie. Bo podobno nas nie stać. A przecież jesteśmy 21. gospodarką świata. Dużo biedniejsze od nas kraje budują mieszkania.
U nas też niech część nadal wznoszą deweloperzy, ale państwo przynajmniej mogłoby od nich wymagać, gdzie te osiedla mają powstać i jak wyglądać. Jakie mieszkania oferować, żeby odpowiadały faktycznym potrzebom mieszkańców. Jak to zrobić, jakie są modele mieszkaniowe i rozwiązania – moglibyśmy rozmawiać przez tydzień.
Ale najważniejsze pozostaje: mieszkania to nie jest towar jak każdy inny. Sektor mieszkaniowy powinniśmy wziąć pod opiekę i traktować jako jedno z podstawowych zadań państwa. Tak jak ochronę zdrowia, transport publiczny, wojsko czy straż pożarną.
Godzić się na pozostawienie mieszkań w rękach deweloperów to jak sprywatyzować straż pożarną. No, jednak chcielibyśmy, żeby straż pożarna wyjeżdżała do każdego pożaru, a nie tylko do pożaru bogatych.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski