- W latach 90. ubiegłego wieku tysiące łódzkich włókniarek po prostu zniknęło. Nie przygotowano dla nich żadnych programów pomocowych, choć na przykład górnicy z zamykanych kopalń dostali odprawy. A tymi kobietami nikt się nie przejmował - mówi dr Izabela Desperak, która zajmuje się miedzy innymi tematyka feminizacji biedy.
A jako że łódzka bieda ma twarz kobiety, pani socjolog z pewnością miała materiały do badań na wyciągnięcie ręki.
Gabinet piękności dla spracowanej włókniarki
Jeszcze 40 czy 50 lat temu włókniarki fetowano na akademiach z okazji Dnia Kobiet. Po zakończeniu zmiany wracały do domu z czerwonym goździkiem i nową parą rajstop. Towar deficytowy, więc cenny. Niekiedy świętowano jednak z większą pompą.
Polska Kronika Filmowa z 1976 r. donosiła co następuje:
"Robotnice z Zakładów Włókienniczych im. Obrońców Warszawy w Łodzi dostały na Dzień Kobiet piękny prezent: gabinet kosmetyczny otwarty przy fabryce. Praca przy wrzecionach niszczy cerę, powoduje deformację palców. W gabinecie panie poznają zasady racjonalnej pielęgnacji urody. Ceny są tu niskie, a efekty olśniewające. Dla tak pięknych żon mężowie zaczną wcześniej wracać do domu. Kto powiedział, że kobieta po wyjściu z pracy ma być czupiradłem?".
Bezrobocie powyżej 6 proc. Resort pracy prognozuje spadek
Dziesięć lat później nie było już atmosfery do świętowania. Wprawdzie nikt jeszcze nie słyszał o "planie Balcerowicza", ale było jasne, że sytuacja na rynku robi się coraz gorsza. Główny odbiorca polskich tkanin, Związek Radziecki, systematycznie zmniejszał zamówienia. Polscy kupujący też coraz bardziej liczyli się z każdym groszem.
Zasiłek wyższy niż pensja
- Najwięcej pracowników odeszło około 1997 r. gdy weszła w życie ustawa umożliwiająca przejście na zasiłek przedemerytalny. To im się bardziej opłacało, bo nierzadko zasiłek był wyższy niż nasze pensje – opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Barbara Malko, która do 2000 roku pracowała w zakładach "Eskimo".
Lata 90. były okresem ogromnej niepewności. Kiedy upadły wielkie i prężnie działające zakłady im. Juliana Marchlewskiego, pracownicy mniejszych zakładów wiedzieli, że nikt nie może czuć się bezpieczny.
- Produkowaliśmy koszule dla wojska i górników. Liczba zamówień gwałtownie spadała, a wraz z nimi zarobki. Do dziś odbija się to na wysokości naszych emerytur. Ale nikt nie narzekał, cieszyliśmy się, że w czasach powszechnego bezrobocia mamy jakąkolwiek pracę – wspomina tamte czasy.
Zatrudnienie było przywilejem. W 1990 r. bezrobocie w Łodzi wynosiło 9,6 proc., rok później 15,4 proc., a w 1992 r. już prawie 20 proc. W parze z brakiem pracy szło zubożenie i marginalizacja. W latach 1989–1992 liczba mieszkańców uzależnionych od wsparcia pomocy społecznej w Łodzi wzrosła z 28 do 104 tysięcy.
W 1994 r. 17,9 proc. mieszkańców Łodzi deklarowało, nie wystarcza im pieniędzy na żywność i opłacenie mieszkania.
- Rok po tym, jak zostałam zwolniona, syndyk ostatecznie zamknął zakład. Otarłam się o bezrobocie. Nigdy nie czułam się bardziej upokorzona jak w kolejce po zasiłek. Przecież myślałam, że wszystko robię dobrze: skończyłam studia, poszłam do pracy, urodziłam dzieci, byłam przykładnym obywatelem. Dlaczego mnie to spotkało? – opowiada pani Barbara.
Pani Barbara Malko i tak miała szczęście, bo uniknęła długotrwałego bezrobocia. Razem z koleżanką wydzierżawiła kilka pomieszczeń w swoim dawnym zakładzie pracy i założyły firmę produkującą płótno introligatorskie. Firma działała przez 15 lat i istniałaby dalej, gdyby właściciel nie podniósł czynszu.
- Ci, którzy odeszli, raczej sobie nie poradzili. Spokój mieli ci, którzy załapali się na zasiłki przedemerytalne. Za niektóre kobiety mężowie opłacali ZUS, by nie straciły ubezpieczenia, ale większość z nich już nie podjęła pracy – opowiada. - Dzisiejsze pokolenie to tygrysy, a my nie umieliśmy szukać pracy. Inna sprawa, że wtedy w całym kraju była bardzo trudna sytuacja gospodarcza.
Zniknąć z dnia na dzień
- Ciekły łzy jak groch. Bo było dobrze a tu nagle koniec, ucina się, nie ma. Kawał życia, dwadzieścia pięć lat. Miałam nadzieję, że dopracuję do emerytury a tu koniec, wszystko ucięte. Nie było u nas zachowanego okresu wypowiedzenia. Bo każdy z nas powinien mieć trzymiesięczny okres wypowiedzenia, ale syndyk nie zezwolił – tak ostatnie dni swojej pracy wspomina Ewa Perlińska, która pracowała w laboratorium w Zakładach Przemysłu Jedwabniczego "Pierwsza" w Łodzi.
Relację pani Ewy nagrały Izabella Alwingier i Joanna Kocembaz łódzkiego stowarzyszenia "Topografie". Chciały uchwycić schyłek Łodzi widziany oczami zatrudnionych w przemyśle w okresie jego upadku. Bo choć likwidacja wielkich zakładów włókienniczych zaważyła na kształcie współczesnej Łodzi, przez lata nikt się specjalnie nie interesował losami kobiet, którym podziękowano za pracę, bo w kapitalizmie okazało się, że jednak nie ma ona ekonomicznego uzasadnienia.
Nawet nie wiadomo, ile ich było
Nie ma przesady w słowach dr Desperak o tym, że włókniarki zniknęły. A przynajmniej zaginęły z radaru badań i statystyk. Jakby ich nie było.
Dzwonię do kilku instytucji, by ustalić, jak wiele włókniarek w ogóle straciło pracę w latach 1991-2000. W najlepszym wariancie w odpowiedzi dostaję linki do różnych artykułów, które traktują o bezrobociu w mieście.
Precyzyjnych danych nie pamięta nawet Marta Madejska, autorka poświęconej w całości pracownicom fabryk książki "Aleja Włókniarek" (wyd. Czarne, 2018).
- W 1991 roku w Rejonowym Biurze Pracy było zarejestrowanych prawie sześćdziesiąt tysięcy bezrobotnych, w tym ok. 42 % kobiet. Potem w prasie pojawia się rytualna liczba stu tysięcy osób. Te dane obejmują tylko okres do 1994 r. Co było później, nie wiem – wyjaśnia.
Nie dość, że trudno o rzetelne opracowania statystyczne dotyczące Łodzi w latach 90., to jeszcze mnóstwo archiwów zostało po prostu zniszczonych. Upadały fabryki, świat się ludziom walił, kto mógł myśleć, że akta pracownicze mogła się komuś kiedyś przydać?
Przemilczany strajk
Życie włókniarek nie było łatwe. Pracy dużo, wynagrodzenie marne, a na pomoc męża w domu mało która kobieta mogła w poprzednim systemie liczyć. Niespecjalnie miały jednak czas na to, by buntować się na swój los. W archiwach zachowały się opowieści o tym, że gdy wychodziły z nocnej zmiany, biegły od razu do kolejki, by kupić coś na obiad. Przed południem udało im się na chwilę położyć, ale po dwóch czy trzech godzinach snu trzeba się było zerwać, by zrobić jedzenie, odebrać dzieci ze szkoły, pomóc z lekcjami, posprzątać. I znów do pracy.
W grudniu 1970 r. ekipa rządowa ogłosiła podwyżki cen żywności, co doprowadziło do strajku w Trójmieście, zakończonego masakrą robotników.
Kilka miesięcy później, w styczniu 1971 r., Gierek pytał robotników ze Stoczni Szczecińskiej, czy pomogą, w zamian za co on da im pełne półki i dostatnie życie. Tygodnie mijały, a za niskie pensje nadal nie można było niczego kupić.
I wtedy cierpliwość łódzkich włókniarek się skończyła. 10 lutego 1971 roku wybuchł jeden z największych strajków w historii powojennej Polski. Protestujące domagały się 20-procentowej podwyżki płac i bezpieczniejszych warunków pracy.
12 lutego strajkowało już 12 tys. osób, a władze w Warszawie obawiały się rozlania fali strajkowej w całej Polsce. Kobiety z kolei bały się powtórki scenariusza z Gdyni, gdy do robotników otworzono ogień. Nie ustąpiły nawet wtedy, gdy na negocjacje przyjechali dygnitarze ze stolicy i próbowali przekonać je do rozejścia się. Urzędnicy odwoływali się do poczucia obowiązku strajkujących: że w domu czekają dzieci, że tęsknią.
15 lutego strajkowały już 32 zakłady pracy. Choć był to jeden z największych strajków w powojennej Polsce, media oczywiście ten fakt przemilczały. To nic, informacja i tak rozprzestrzeniała się po kraju.
Strajk zakończył się 15 lutego. Nie dostały podwyżek, ale władze zrezygnowały z zapowiedzianych jeszcze w 1970 r. podwyżek. Łódzkie włókniarki przypieczętowały więc to, o co wcześniej walczyli robotnicy z Gdyni. Wygrały bezkrwawo i bez rozgłosu.
"Moja ulica" to już nie ich ulica
Już drugi raz włókniarki nie były w stanie upomnieć się o siebie. Gdy zaczęły upadać fabryki, traciły pracę jedna po drugiej, niezależnie od wieku, funkcji czy doświadczenia.
Dr Izabela Desperak zauważa, że brak stałej pensji to nie jedyne, co boli na bezrobociu. Przywołuje film dokumentalny Marcina Latałły "Moja ulica". Jego bohaterami jest rodzina robotnicza, która od pięciu pokoleń pracowała w fabryce najpierw Izraela Poznańskiego, później im. Juliana Marchlewskiego. Na początku XXI wieku mogą już tylko oglądać z okien mieszkania w kamienicy robotniczej, jak zakład umiera.
- Patrząc do kamery, starsza pani mówi, że choć praca była ciężka, to wiele by dała, by móc do niej wrócić – opowiada. Bo praca to też godność, a ta w Łodzi była wtedy bardzo deficytowa.
- Moje rozmówczynie nie miały żalu o to, że inne grupy zawodowe dostały odprawy, a one nie. Wiedzą, że innym też nie było łatwo – opowiada Marta Madejska, która pracując nad książką odbyła wiele rozmów z dawnymi włókniarkami. - Mają raczej żal o to, jak potraktowany został dorobek ich życia. Budowały jakieś miejsce, a później ono upadło. Do tego pojawiła się narracja, że w sumie nie robiły nic ważnego, że ich praca nie miała uzasadnienia. To zabolało.
Sportretowana przez Latałłę rodzina Furmańczyków widzi przez okno, jak fabryka jest przebudowywana na centrum handlowe. Dziś "Manufakturę" uważa się za jeden z najlepszych przykładów rewitalizacji obiektów przemysłowych, ale oni nie widzą powodu do radości. I tak nie będzie ich stać na zakupy.
- Po wojnie włókniarki bardzo ciężko pracowały, w domu też nie miały taryfy ulgowej. Miały jednak zabezpieczenie. Ich córki, które pracowały na przełomie lat 80 i 90, takiego komfortu już nie miały. W efekcie nierzadko emerytura babci to jedyny stały dochód w rodzinie – mówi dr Desperak.
"Zatrudnię zespół szwaczek"
Czy zakończenie tej opowieści malowane jest wyłącznie czarnymi barwami? Bynajmniej, ale do ideału wiele brakuje. Kiedy Polakom znudziły się już ubrania z Chin, zapragnęliśmy z powrotem nosić polską produkcję. Tyle że nie było komu szyć. Większość dawnych włókniarek zarzuciła szycie, a nowe pokolenie nie miało gdzie się uczyć profesji.
Jeszcze w 2014 r. w Polsce było 30 tysięcy bezrobotnych szwaczek, z tego przeszło jedna szósta w łódzkiem. Połowa z nich była jednak bezrobotna długotrwale, czyli powyżej 12 miesięcy. Wiele latami figurowało w rejestrach i nie miały zamiast podjąć pracy.
- Pracują chętnie, tyle że na czarno – uważa właściciel firmy spod Łodzi. Praktycznie nieustannie szuka pań, które będą szyły bluzki i tuniki. Chętnych mało, rotacja spora.
Mówi, że do niedawna przychodziło do niego kandydatki z urzędu pracy. W trakcie rozmowy mnożyły jednak trudności, tak by zniechęcić potencjalnego pracodawcę.
- Mogę zapłacić im maksymalnie 3500 zł brutto. Jak na warunki w regionie to niezła płaca, ale wiadomo, że bez umowy dostaną więcej.
Zmieniły się czasy, ale jedno nie uległo zmianie: Łódź i okolice to nadal zagłębie polskiego szycia. Firmy są gotowe przyuczać nawet te kandydatki, które opanowały ledwie podstawy. Dość powiedzieć, że nawet w Zespole Szkół Przemysłu Mody nie przygotowuje się do zawodu szwaczki (można się natomiast uczyć na krawca). Również panie, które niegdyś pracowały w fabrykach włókienniczych i odzieżowych, muszą przejść gruntowne przyuczenie. Miały bardzo wąską specjalizację, np. latami wszywały rękawy.
Znajduję ogłoszenie: "Zatrudnię zespół Ukrainek do szwalni. Tygodniówka".
Taki paradoks. Trzy dekady za późno.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl