Do pracy chodziła już jako kilkuletnie dziecko. Do szkoły - 8 km pieszo. Osobowego samochodu przed wojną nie widziała ani razu. Oto gospodarcza historia Polski widziana oczyma 91-latki.
Zofia Hołub swoim życiorysem mogłaby obdzielić kilkadziesiąt osób - przeżyła dwa pogromy podczas Rzezi Wołyńskiej, uciekła z transportu do Oświęcimia i dokarmiała podczas wojny małą Żydówkę, ratując jej życie.
Wyszła za żołnierza AK, który najpierw został skazany na śmierć, później co prawda ułaskawiony, ale długie lata spędził w PRL-owskich więzieniach. Przez całe jej życie Polska zmieniała się politycznie, ale my pojechaliśmy do jej mieszkania w Stargardzie nie po to, by rozmawiać o polityce. W końcu przez 100 lat Polska zmieniła się dramatycznie również pod względem gospodarczym.
- Od czasów mojego dzieciństwa wszystko się zmieniło - mówi Zofia Hołub i przypomina, że gdy się urodziła, kraj podnosił się po wojnie i po zaborach. Potem na jej oczach podnosił się po raz kolejny - po drugiej wojnie i czasach komunizmu. Dodaje, że gospodarcza historia Polski to tragiczna opowieść, ale ze szczęśliwym zakończeniem.
Kariera. Bez legitymacji partyjnej ani rusz
Najpierw pytam Zofię Hołub, jak zmieniało się podejście do pracy przez te wszystkie lata. - Niesamowicie - odpowiada. - Gdy byłam mała, to każde dziecko musiało pracować. Nie było innej opcji. Jak ja miałam 8 lat, to już robiłam na polu. Raz się skaleczyłam kosą tak, że mam ślad do dziś - uśmiecha się. Na to, żeby trochę odpocząć jako dziecko miała jednak sposoby.
- Chowałam się na strychu z książką, myślałam, że mnie nie znajdą. Ale zawsze znajdowali - i musiałam iść na pole - wspomina. - W okresie międzywojennym była generalnie bieda, bo odradzaliśmy się jako kraj. Moja rodzina żyła ze sprzedaży produktów z naszych pól. Biedy więc u nas w domu takiej nie było. Ale jak to się wtedy mówiło "jak jest co jeść, to znaczy, że biedy nie ma".
Podczas wojny również musiała pracować, tyle że na żadną zapłatę liczyć nie mogła. - Przyszli Niemcy i pracować trzeba było. Ja na przykład pracowałam w kuchni dietetycznej w niemieckim szpitalu. Dawali jeść, traktowali mnie dobrze, no ale pieniędzy żadnych nie dostawałam - przywołuje. Pierwsze pieniądze w dorosłym życiu zarobiła na krótko po wojnie, pracując już w polskim szpitalu w Przemyślu.
Potem trafiła na Ziemie Odzyskane - najpierw do Żar, potem do Stargardu. - Te tereny były zupełnie zniszczone i splądrowane. Ale szybko znalazłam pracę w zakładzie krawieckim, najpierw na linii produkcyjnej, potem w biurze, w końcu w księgowości - mówi.
Mateusz Madejski
Dopytuję, jak wtedy wyglądała praca w księgowości. - Liczyliśmy rachunki w głowie, czasem na liczydłach. Ale już pod koniec lat 40. pojawiły się pierwsze kalkulatory mechaniczne, takie, które służyły tylko do dodawania i odejmowania. Potem pojawiły się "kręciołki" - już bardziej zaawansowane kalkulatory, które wyglądały jak maszyna do pisania - wspomina Zofia Hołub.
Pracowała w gminnych spółdzielniach i zakładach jako "młodszy urzędnik". Awansować nie mogła, bo to, jak podkreśla, było raczej zarezerwowane dla tych z partii. - Mnie raz kolega namawiał do zapisania się do partii. Odpowiedziałam, że przecież Bierut mówił, że "Polak bezpartyjny to taki sam Polak jak ten partyjny". I dał mi spokój - śmieje się. Jednak nie narzeka. - Robiłam swoje, wcale nie garnęłam się do jakiś stanowisk - tłumaczy.
- Przed wojną wysoko stali na przykład kolejarze czy oficerowie. Każdy urzędnik to był jak Bóg. W PRL-u wysoko był ten, kto miał konotacje partyjne. Teraz to jest już chyba w miarę normalnie. O pozycji decydują kompetencje - mówi Zofia Hołub.
Przemysł. "Gdynia była nową ziemią obiecaną"
- Chyba dzisiaj niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak bardzo rolniczym krajem była przedwojenna Polska. Zdecydowana większość osób była związana z rolnictwem, a znalezienie pracy w fabryce było traktowane jak złapanie pana Boga za nogi - opowiada. Dlatego gdy tylko powstała Gdynia, ściągali do niej ludzie z całego kraju. - Poza Gdynią rozwijały się też inne miejsca, na przykład w Mościskach powstawały wielkie zakłady chemiczne. Było czuć, że idziemy powoli do przodu jako kraj - wspomina.
- Gdzie były fabryki, tam były pieniądze. Robotnicy zarabiali zdecydowanie więcej niż rolnicy - dodaje. Był jednak jeszcze jeden powód, dla którego ludzie tak garnęli się do pracy w przemyśle. - Nauka była dostępna tylko dla nielicznych. Tylko siedem klas podstawówki było bezpłatnych. Jak ktoś chciał iść dalej, to już musiał za to płacić - wyjaśnia.
Nawet kolejarze, z punktu widzenia Zofii Hołub przedstawiciele elity, nie zawsze mogli sobie pozwolić na wykształcenie dzieci. - Ciocia mi na przykład kiedyś mówiła, że jak jej syn poszedł do gimnazjum, to wszyscy się dziwili: "Co?! Dzieci kolejarzy chodzą do gimnazjum?".
W PRL jednak edukacja stała się bardziej otwarta. - Choć oczywiście dzieci osób z partii były na preferencyjnych listach. Jak dobrze, że teraz uczyć się może każdy, kto chce - kończy myśl pani Zofia.
Mateusz Madejski
Transport. "Dorożki były jak taksówki"
Osobowego samochodu przed wojną nie widziała ani razu. Jak były, to tylko w większych miastach. - Chodziło się na piechotę - do szkoły miałam 8 kilometrów i zawsze musiałam tam dojść sama. Dłuższe dystanse pokonywało się konno, za pomocą dorożek - podkreśla. Dopytuję, jak to działało. - Trochę jak taksówka. Stał sobie pan dorożkarz i za określoną opłatę zawoził do innego miasta czy do sąsiedniej wsi - precyzuje.
- Najgorzej było zimą. U mnie na Wołyniu śnieg przykrywał dachy domów, więc żeby się gdzieś przedostać, trzeba było wykopywać w tym śniegu tunele - przywołuje.
Jak były samochody, to bardzo rzadko - i to tylko dostawcze. - Pamiętam, że mój bogaty sąsiad się takim poruszał - dodaje. Zofia Hołub mówi jednak, że chlubą przedwojennej Polski była kolej. - Pociągi działały jak w zegarku. Naprawdę - nie było mowy, żeby jakiś pociąg się spóźnił, to było po prostu niemożliwe. Natomiast już po wojnie dramatycznie się to zmieniło. Nie było z kolei możliwe, by pociąg był kiedykolwiek na czas. No i po 1989 r. jest podobnie, może nieznacznie lepiej - mówi.
Dopytuję, czy bilety kolejowe były za PRL drogie. - Były, ale się kombinowało. Mój mąż siedział w więzieniu w Strzelcach Opolskich. Chciałam go odwiedzić, więc kierowniczka dała mi bilet firmowy i jechałam niby to "w delegacji" - tłumaczy.
Pierwszy samochód osobowy widziała podczas wojny. Pamięta, że poruszali się nim niemieccy żołnierze. Pamięta również pierwsze Syrenki czy Warszawy na ulicach Stargardu. Na dobre jednak, jak wspomina, Polskę zmotoryzował dopiero popularny Maluch. - Nie za bardzo pamiętam, kiedy pojawiły się autobusy komunikacji miejskiej. Ja zresztą całe życie chodziłam do pracy na piechotę - wyjaśnia. Po raz pierwszy jechała taksówką, która nie była dorożką jakoś na początku lat 60. w Szczecinie. Natomiast dopiero pod koniec lat 90. zobaczyła, co to znaczy stać w korku na drodze.
Money.pl
Żywność. "Wyrzucenie jedzenia do kosza to była zbrodnia"
Przez większość z przeszło 90-letniego życia Zofii Hołub, jedzenie było towarem deficytowym. - Do dziś się dziwię, że obecnie tyle jedzenia ląduje w koszach. Na jedzenie trzeba było niegdyś samemu sobie zapracować - i to dosłownie. Chciałeś ziemniaki? Musiałeś sam je sobie nakopać. A żeby był chleb, trzeba było go zwyczajnie w piecu wypiec. Ale przez to przed wojną jedzenie było autentycznie szanowane, dzisiaj tak niestety nie jest - wspomina.
Za PRL nie było zresztą według pani Zofii wiele lepiej. - Ja miałam taką małą zagrodę z ogródkiem przy mieszkaniu. Mieliśmy tam kury czy kaczki. Przez to mieliśmy mięso. Ale mięso za PRL to była rzadkość - dodaje.
Za Gierka natomiast ludzie oszaleli na punkcie egzotycznych owoców. - Pojawiły się banany, pomarańcze. Kosztowały krocie, ale ludzie i tak się na nie rzucali. To było zresztą coś absolutnie zaskakującego. Banan? U nas? Szkoda tylko, że nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że te wszystkie cuda Gierka były na kredyt, na który nas nie było stać - wspomina.
Dzisiejsze pełne półki nie przestają więc zaskakiwać pani Zofii. - Ale jednak nie wszystko jest takie cudowne. Dziś jedzenie jest takie przemysłowe. Kiedyś ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że smak jajka zależy od tego, jak się traktuje i karmi kurę. Teraz tej świadomości zupełnie nie ma - mówi wprosta pani Zofia.
Mieszkanie. "Jak odgruzowałeś sobie sam, to miałeś gdzie mieszkać"
- Za czasów carskich, wiek temu, były na Wołyniu takie stare chałupy – drewniane, ze słomą. Była tam wewnątrz tylko jedna izba i kuchnia, i nic poza tym. Nie było drzwi nawet. Ale jak powstała Polska, te chałupy zaczęły znikać, a zaczęły się budować normalne domy, murowane, z oknami i drzwiami - przywołuje Zofia Hołub. Na Wołyniu jej rodzina miała przed wojną jeden dom, drugi był w trakcie budowy. Podczas Rzezi jednak obydwa zostały spalone, więc trzeba było szukać lokum w pobliskim mieście. Rodzina Zofii znalazła je szybko, mając świadomość, że należały do zamordowanych Żydów. - Zdawaliśmy sobie sprawę z tragizmu sytuacji. Ale w takich momentach najważniejsze jest dla człowieka to, że po prostu ma dach nad głową - mówi.
Po wojnie zamieszkała w poniemieckim mieszkaniu. Zdarzało się, że w jednym takim lokum mieszkało po kilka rodzin. - Dostawało się taki przydział i szło się, gdzie było miejsce. Ale przed zamieszkaniem trzeba było wszystko odgruzowywać, wojna zostawiła straszne zniszczenia.
- Dzisiaj ludzie są uwiązani przez kredyty. Trzeba przyznać, że kiedyś tego nie było. Wszystko było zarządzane przecież przez państwo - wyjaśnia. Ona sama jednak pozostała w swoim poniemieckim mieszkaniu w Stargardzie, które wreszcie stało się jej własnością. Z tym że teraz nie musi go z nikim dzielić.
Rozrywka. "Pojawiła się telewizja, sąsiedzi przestali wychodzić z domu"
Przed wojną oczywiście telewizji nie było. - Było radio. Mój zdolny technicznie brat kiedyś takie skonstruował. Nie przypominało jednak zbytnio dzisiejszych odbiorników, słuchało się przez taką słuchawkę jak w telefonie. To było duże wydarzenie, więc zaprosiliśmy sąsiadów. Przez moment słuchali muzyki z tej słuchawki i byli autentycznie pod wrażeniem. Aż mówią "zepsuło się!". My zdziwieni. Okazało się, że zamiast muzyki puścili w radiu jakąś "gadaną" audycję. Ale sąsiedzi tego nie rozumieli i uznali, że radio się zepsuło - wspomina Hołub.
Popularną rozrywką były książki. - Przed wojną bibliotek nie było, ale pożyczałam od sąsiadów, czytałam polską klasykę - Sienkiewicz, Żeromski... A najbardziej to się rozczytałam podczas wojny. Polskie rodziny wywożono wtedy na Sybir i zostało po nich mnóstwo książek. W swoim księgozbiorze mam dzisiaj na przykład pozycje wydaną na 10-lecie wolnej Polski. Więc nie jest tak, że świętujemy tylko stulecie - mówi.
Książka wydana na 10-lecie odzyskania niepodległości. Fot. Mateusz Madejski/Money.pl
Biblioteki zaczęły masowo powstawać za PRL. - Szkoda, że ich status dziś się tak obniżył - zaznacza.
Telewizja pojawiła się w latach 50-tych. - Wbrew pozorom było wtedy w telewizji mnóstwo filmów zagranicznych, cała Polska oglądała te kowbojskie produkcje. Ale czy ta telewizja miała na ludzi dobry wpływ, to ja nie wiem. Jak sąsiedzi dostali telewizor, to właściwie przestali wychodzić z domu - wspomina.
Dzisiaj Zofia Hołub telewizję ogląda chętnie, ale do nowinek ma raczej dystans. Choć już komórkę ma. - To taka elektroniczna smycz, ale przynajmniej przez to rodzina się mną nie denerwuje - śmieje się.
Luksus. Najpierw były to buty Bata, potem papier toaletowy. Aż w końcu Rolls-Royce
A co w przedwojennej Polsce było synonimem luksusu? - Niemal wszystkie ubrania się szyło samemu. Kupowało się natomiast buty. Przez pewien czas dominowały u nas takie naprawdę prowizoryczne trzewiki, na skórzanej podeszwie. Ale w pewnym momencie pojawiły się czechosłowackie buty marki Bata - z gumową podeszwą. Strasznie drogie, ale jak wygodne! To był prawdziwy luksus! - opowiada.
W czasach wojennych luksusem było właściwie wszystko. - Jak ktoś miał co jeść i co włożyć na siebie, to był już szczyt szczęścia - dodaje.
A za PRL? - Ludzie zwariowali na przykład na punkcie kawy. No i papier toaletowy - to był prawdziwy luksus. Ludzie ustawiali się w kolejkach po papier, przychodzili ze sznurkami i zawieszali rolki papieru na szyi - taki to był luksus. No i samochody były luksusem, dostępnym dla nielicznych. Mój kierownik miał Syrenkę, każdy był pod wrażeniem. Dla mnie auto to była jakaś rzecz nie do wyobrażenia - podkreśla Zofia Hołub.
- Niesamowite, że człowiek dziś idzie do sklepu i to wszystko ma na wyciągnięcie ręki. I że luksus to dzisiaj auto za kilkaset tysięcy - dodaje.
"Kiedyś przynajmniej nie było PIT-ów..."
Na koniec pytam panią Zofię, czy jest w stanie wymienić jeden aspekt życia w Polsce, który niegdyś był lepszy. Odpowiada, że nigdy nie musiała się rozliczać z fiskusem.
- Oczywiście płaciłam podatki. Ale było to w gestii pracodawcy. Otrzymywałam wynagrodzenie do ręki, pomniejszone o kwotę podatku. Całe życie tak było, aż do mojego przejścia na emeryturę w 1981 r. Nigdy nie wypełniałam żadnego PIT-a, one chyba w latach 90. dopiero zaczęły się pojawiać - mówi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez * *dziejesie.wp.pl