Na Wyspy wyjechali wraz z pierwszą falą „unijnej” emigracji i spędzili tam prawie 15 lat. Dziś Agnieszka i Grzegorz mówią: wracamy. – Od naszego wyjazdu zmieniło się praktycznie wszystko – ocenia pani Agnieszka. I okazuje się, że powrót planuje też wielu ich znajomych z Wielkiej Brytanii.
Historia jakich wiele. Listopad 2004 roku, Polska właśnie weszła do Unii Europejskiej, a tysiące naszych rodaków szykowały się właśnie do wyjazdu na Zachód. Wśród nich państwo Agnieszka i Grzegorz z Katowic, wtedy małżeństwo po 30-tce, rodzice 1,5-rocznego Grzesia.
zdjęcie czytelniczki
Co zmusiło ich do wyjazdu? – Brak pracy. Mąż kończył Akademię Ekonomiczną w Katowicach, ale zatrudnienia nie mógł znaleźć – wspomina dziś pani Agnieszka.
Wybór padł na Wielką Brytanię. Podstawy języka znali, więc było im dużo łatwiej. – Pracę mieliśmy „nagraną” jeszcze w Polsce, przez urząd pracy. Trafiliśmy do Kington, małego miasteczka niedaleko granicy z Walią. Mieliśmy być zatrudnieni w tamtejszym domu opieki. Mieszkanie też zapewniali – mówi nasza bohaterka.
Mąż był pracownikiem technicznym, zajmował się zaopatrzeniem, ale również pielęgnował ogród. Żona z kolei zajmowała się sprzątaniem. Po kilku tygodniach do rodziny dołączył syn, przywieziony do Anglii przez babcię.
- Przez miesiąc mama była z nami i zajmowała się synem, ale później trzeba było tak dostosować pracę, żeby zawsze ktoś mógł zostać z dzieckiem – relacjonuje pani Agnieszka. O opiekunce nie mogło być mowy, bo to koszt tysiąca funtów, czyli cała pensja jednego z rodziców.
- Mąż zostawał z dzieckiem w weekendy, a ja w tym czasie pracowałam po 12 godzin. Praktycznie się mijaliśmy – opowiada nasza rozmówczyni.
Później właściciel mieszkania podniósł czynsz i trzeba było się przenieść do pobliskiego Hereford. Ale i tam nie było łatwo. – Syn jeszcze dobrze nie mówił po polsku, a tu trafił do zupełnie nowego środowiska. Pierwsze 4 miesiące to trauma, którą sama zgotowałam synowi – przyznaje pani Agnieszka. – Angielskie przedszkola pod względem higieny pozostawiają wiele do życzenia. Często odbierałam dziecko po 8 godzinach w tym samym pampersie, w którym go zostawiłam.
Myśli o powrocie się pojawiały, ale szybko znikały. Bo o pracę w Polsce było jeszcze trudniej.
Wreszcie kolejna przeprowadzka, tym razem do znacznie większego Gloucester. Tam obojgu udało się znaleźć pracę w fabryce części do Toyoty i Hondy, do tego lepsze połączenia lotnicze z Polską. Zapadła też decyzja o kupnie mieszkania, bo „lepiej spłacać kredyt niż płacić co miesiąc 600 funtów komuś obcemu”.
Dwie sypialnie, kuchnia, do tego pokój dzienny. Kredyt na 25 lat. – Na szczęście jeszcze wtedy nie trzeba było mieć wkładu własnego, więc udało się dostać kredyt – wspomina nasza rozmówczyni.
Powrót po 15 latach
Niespełna 13 lat później zapada decyzja: „wracamy”. Ale okoliczności już nieco inne. Mąż, władający hiszpańskim, francuskim i angielskim, ekonomista, pracuje w szkole. Z tym, że jako pracownik techniczny.
Pani Agnieszka natomiast zajmuje się domem, bo w międzyczasie pojawiła się jeszcze dwójka dzieci – 8-letni dziś Janek i rok młodsza Marianna.
- Dzieci oprócz angielskiej szkoły uczą się również w Polsce, przez internet – nie kryje dumy mama. Starszy właśnie w tym roku skończył z wyróżnieniem gimnazjum w Katowicach. Młodszy natomiast właśnie skończył pierwszą klasę podstawówki.
- Kiedy Janek we wrześniu był w szkole w Polsce i zobaczył, że dzieci są ubrane normalnie, w „domowe” ciuchy, a na przerwach wspólnie się z nim bawią, to powiedział tylko: Mamo, ja chcę chodzić do takiej szkoły – relacjonuje dumna mama.
Wtedy zapadła ostateczna decyzja o powrocie, motywowana przede wszystkim dobrem dzieci. Trzeba tylko poczekać, aż najstarszy syn zda maturę, by studia rozpoczął już w kraju. Zdaniem rodziców edukacja w Polsce bije na głowę tę brytyjską w zasadzie pod każdym względem.
- Doszliśmy do takiego etapu, że bardziej się tutaj nie rozwiniemy. A młodsi też się nie stajemy. Ja mam 45 lat, mąż 51. Pora wracać – mówi pani Agnieszka i dodaje, że nie są jedyni. Wśród znajomych emigrantów o powrotach mówi się coraz więcej.
Decyzję przyspiesza Brexit. – Jest taki chaos, że tak naprawdę nie wiadomo, co się stanie po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii. Ekonomiści szacują, że ceny nieruchomości mogą spaść nawet o 30 proc. – słyszymy. A sprzedaż mieszkania to jedyne zabezpieczenie rodziny, bo gotówki nie udało się zbyt wiele odłożyć.
Do czego wracać?
„Powrót do Katowic?” – pytamy. – Nie wyobrażam sobie powrotu na Śląsk. Raczej Warszawa lub Kraków – słyszymy w odpowiedzi. – W stolicy jest więcej możliwości i szans rozwoju dla dzieci i dla nas.
Rodzina na razie nie znalazła pracy w Polsce. Wymagania mają jednak większe niż stanowisko na Wyspach. – Mąż jest z wykształcenia ekonomistą, więc dobrze odnalazłby się w jakiejś korporacji, może w handlu zagranicznym. Ja widziałabym siebie w administracji, w pracy biurowej – snuje plany pani Agnieszka.
Co z mieszkaniem? – Ceny w Warszawie są zabójcze. O centrum możemy zapomnieć, ale może uda się kupić coś na Białołęce czy w Markach – zastanawia się.
Emigranci śledzą sytuację w kraju i są na bieżąco z wydarzeniami nad Wisłą. O polityce mówić jednak nie chcą zbyt wiele. „Każda partia robi coś dobrego, ale i coś złego” – słyszymy.
- Niezależnie od tego, kto jest przy władzy, uważam, że się Polska rozwinęła bardzo mocno. Od naszego wyjazdu zmieniło się praktycznie wszystko – ocenia pani Agnieszka. – Jest dużo obcokrajowców, a to tylko potwierdza, że w Polsce jest im dobrze. No i dzięki temu nie ma praktycznie bezrobocia.
Ale jedna rzecz jej się nie podoba. – To, że tylu Polaków wyjechało, to powinno być na sumieniu polityków. Trzeba robić wszystko, żeby ich ściągnąć z powrotem do kraju.
W jaki sposób? Jakiej pomocy oczekujecie? – pytamy. - Podstawowym problemem jest praca, więc tutaj jakaś pomoc by się przydała. Bo jak jest zatrudnienie, to z resztą sobie człowiek poradzi – pada w odpowiedzi.
Ponadto Pani Agnieszka zwraca uwagę, że wielu powracających emigrantów może się czuć zagubionych i trudno im się będzie odnaleźć w nowej sytuacji.
– Przydałby się jakiś doradca, który pomógłby się połapać w tej gęstwinie przepisów, doradzić, gdzie pójść po ubezpieczenie, jak szukać pracy, jak zabrać się za kupno mieszkania – wymienia.
Co by się jednak nie działo, to jej rodzina na pewno wróci do kraju. – Klamka zapadła – puentuje pani Agnieszka.
I kończy rozmowę pytaniem. - A jaka pogoda u Was? Bo zawsze jak rozmawiam z Polską, to o to pytam – słyszymy z tęsknotą w głosie.
Rząd zachęca do powrotu. Ale co daje w zamian?
Według ostatnich danych GUS w innych krajach Unii Europejskiej na stałe żyje ponad 2,5 mln naszych rodaków. Jak podaje tamtejszy urząd statystyczny, ponad milion właśnie w Wielkiej Brytanii.
Raz po raz słyszymy, że rządzący zachęcają emigrantów do tego, by – tak jak pani Agnieszka z rodziną - wrócili do kraju. Słyszeliśmy o tym za poprzednich rządów, słyszymy teraz.
– Wprowadzamy zmiany, które zmieniają Polskę na lepsze. Wprowadzamy też zmiany takie, które – mam nadzieję – dla wielu z państwa będą zachęcające do powrotu – mówiła w listopadzie 2016 r. ówczesna premier Beata Szydło na spotkaniu w polskiej ambasadzie w Londynie.
- Wracajcie, ci z państwa, którzy mają taką wolę, chcecie, myślicie o tym, mogę was zapewnić, że polskie państwo przyjmie was z otwartymi ramionami – zachęcała szefowa rządu.
- Moim marzeniem jest, żebyście pomimo wielu możliwości stojących przed wami, zdecydowali się wrócić do Polski i pracować dla dobra naszego kraju – to z kolei styczeń 2017. I Mateusz Morawiecki, wtedy wicepremier i minister rozwoju. Argumenty? 500+ i niskie bezrobocie.
Morawiecki zachęcał do powrotu podczas rozmowy z polskimi studentami na uniwersytecie w Cambridge. - Narutowicz czy Mościcki też studiowali i pracowali na zagranicznych uniwersytetach - pierwszy w Zurychu, drugi we Fryburgu. Ale zdecydowali się wrócić do Polski i budować nasze państwo na nowo. Polska teraz też potrzebuje agentów zmiany – apelował obecny szef rządu.
Z kolei w marcu ubiegłego roku padł pomysł ściągania Polaków za pośrednictwem spółek Skarbu Państwa. Jak miałoby to działać? Tego nie wiadomo do dziś.
Mógł być przełom
Wydawało się, że przełom nastąpi tego lata. Resort rodziny, pracy i polityki społecznej zapowiedział, że powracający emigranci będą mogli korzystnie pożyczyć pieniądze od państwa, by rozpocząć swój własny biznes. Informował o tym w lipcu „Puls Biznesu”.
Przygotowany przez ministerstwo projekt ustawy o rynku pracy zakładał bowiem, że powracający do kraju emigranci będą mogli pożyczyć z Funduszu Pracy nawet 20-krotność średniej pensji. To oznacza ponad 85 tys. zł, w dodatku symbolicznie oprocentowane (0,43 proc. w skali roku).
Projekt miał być przyjęty przez Radę Ministrów w III kwartale tego roku. Kwartał się skończył, a ustawy nie widać. Przynajmniej nie w Rządowym Centrum Legislacji – tam nie znajdziemy postępu prac nad dokumentem.
O los projektu zapytaliśmy w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Okazuje się, że „ze względu na liczne uwagi wpływające m.in. od urzędów pracy, został skierowany ponownie do Ministerstwa Rodziny, celem dalszego procedowania i analizy”.
- Cieszy nas to, że Polacy chcą jednak wracać do ojczyzny, że dostrzegając potencjał polskiej gospodarki, podejmują starania, by znaleźć w kraju możliwość rozwijania swojej kariery – to znowu premier Morawiecki, wrzesień 2018.
W liście wystosowanym do uczestników V Światowego Zjazdu Polonii i Polaków z zagranicy zapewnił, że rząd "wspiera i będzie wspierał powroty rodaków z emigracji zarobkowej”.
Jak na razie kończy się jednak na mówieniu o 500+ i niskim bezrobociu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl