- Informacje podawane w mediach są nieprawdziwe – tak można streścić przekaz dzisiejszej konferencji LOT-u na temat feralnego lotu z Cancun, który musiał awaryjnie lądować w Nowym Jorku. Rzecznik LOT-u przez prawie półtorej godziny tłumaczył dziennikarzom co, według firmy, się naprawdę stało.
Silnik został wyłączony prewencyjnie. Kapitan lotu zrobił to, aby móc później wykorzystać go w razie czego, gdyby okazało się, że drugi silnik ma problemy. Kategorycznie podkreślił, że decyzja o lądowaniu w Nowym Jorku była jego suwerenną decyzją – powiedział dziś na specjalnie zwołanej konferencji rzecznik LOT-u Adrian Kubicki.
Spotkanie z dziennikarzami dotyczyło marcowego lotu Dreamlinera z Cancun do Warszawy. Był to czarter turystyczny z wracającymi z wakacji na pokładzie. Jeden z silników wpadł w silne drgania i został wyłączony. Lot kontynuowany był na drugim. Na pokładzie było 250 pasażerów. Samolot nie poleciał jednak do Miami, a do bardziej odległego lotniska JFK. Pytanie tylko: dlaczego tak się stało i czy nie było to ryzykowaniem życia pasażerów?
Czytaj również:LOT o problematycznym rejsie: "nieprawda". Tymczasem w oficjalnych dokumentach ostrzega przed ryzykiem* *
**Najbliższe, ale nie pod względem odległości**
Dziś przedstawiono dziennikarzom wersję zdarzeń od strony przewoźnika. Przede wszystkim, zdaniem LOT-u, instrukcja mówi, że samolot musi lądować w danym przedziale czasu, a nie na najbliższym lotnisku. - Owszem, wskazywane jest najbliższe lotnisko, ale nie tylko pod względem samego dystansu, ale pod względem spełnienia kilkunastu innych kryteriów. Są to czynniki pogodowe, infrastrukturalne, a także znajomość lotniska przez pilotów. Nasi piloci Miami nie znają w ogóle. Za to na JFK czują się jak u siebie. Poza tym po drodze do Nowego Jorku jest wiele innych lotnisk. W razie sytuacji jeszcze bardziej awaryjnej samolot mógłby lądować np. w Filadelfii czy w Karolinie Północnej – wyliczał Kubicki.
Podkreślił, że instrukcja ETOS przewiduje, że czas na lądowanie po wyłączeniu jednego lotniska to trzy godziny. Nie został on naruszony.
Czytaj też:Dramatyczny rejs LOT pod lupą amerykańskiej agencji. Od kilku miesięcy prowadzi w tej sprawie śledztwo
Każda sytuacja, w której lecimy na jednym, a nie dwóch silnikach, jest w jakimś stopniu sytuacją ryzykowną. Jeśli chodzi o kwestię sprawności drugiego silnika, to pracował on właściwie bez większych zakłóceń do samego lądowania. To, co miało miejsce to tzw. pompaż, czyli zakłócenie przepływu powietrza przez ten silnik, które może być wywołane całą gamą różnych czynników, łącznie z czynnikami zewnętrznymi – powiedział Kubicki, kiedy spytaliśmy go o sprzeczności pomiędzy stanowiskiem firmy a ujawnionym przez nas i „Fakt” raportem.
**Nie było sytuacji krytycznej**
Zapytaliśmy także o to, dlaczego remont obydwu silników miał być „dmuchaniem na zimne”, podczas gdy z dokumentów wynika, że nie było innej możliwości. - Silnik, który pracował w czasie lądowania na JFG, był sprawny. „Dmuchaniem na zimne” nazywamy to, że silnik, który mógłby jeszcze teoretycznie pracować, został poddany wymianie, wykorzystując czas postoju na JFK. Dokument, na który się pan powołuje, w żadnym miejscu nie mówi, że mamy do czynienia z sytuacją, która jest krytyczna – stwierdził Kubicki.
W pewnym momencie na konferencji niespodziewanie pojawił się sam Tomasz Smólski, autor podpisany pod ujawnionym przez nas dokumentem. - Lądowanie i odejście na drugi krąg jest zagwarantowane na jednym silniku. Drugi silnik nie musiał być wyłączony. Ale według naszych ocen w ciągu kilku minut doszłoby do spadku ciśnienia oleju i wtedy rzeczywiście trzeba by przerwać jego pracę. Zdecydowaliśmy się na działania prewencyjne – orzekł. - Sama decyzja o locie do Nowego Jorku była podjęta w momencie, kiedy pracowały jeszcze oba silniki. I również była decyzją prewencyjną. On też podkreślił, że piloci nie musieli lecieć do Miami.
- Na ich miejscu podjąłbym pewnie tą samą decyzję – powiedział.
**Aligatory pod Miami**
- Insynuacje o próbie zaoszczędzenia pieniędzy są bez sensu. Kapitan nie miał świadomości o tym, czy jest jakiś samolot zapasowy, czy nie ani jak Amerykanie podejdą do sprawy wiz. Natomiast zgodnie z przepisami może wybrać lotnisko dalsze, jeśli uzna, że woli lądować na lotnisku sobie znanym. Do Miami latamy rzadko, a JFK znamy jak własną kieszeń i wiemy, jakie tam są środki bezpieczeństwa, poza tym to dużo większe lotnisko. Przepisy mówią o locie na najbliższe lotnisko, ale pozostawiają pilotom duże pole działania dla nas. Na koniec my decydujemy, czy jest to najbliższe, czy najlepsze dla nas lotnisko – powiedział.
Na konferencji Kubicki odczytał także wiadomość od producenta silników, czyli Rolls Royce'a. Firma stwierdziła, że lot, a przede wszystkim wyłączenie jednego silnika, odbył się zgodnie z procedurami. "Kwestia drugiego silnika nie jest przedmiotem postępowania żadnej służby monitorującej lotnisko" – napisano w komunikacie.
- W działaniach załogi nie było ani krzty niekonsekwencji. Nie było przesłanek, aby lądować w Miami – mocno podkreślił na koniec konferencji Adrian Kubicki z LOT-u.
Nieoficjalnie od jednej z osób związanej z naszym przewoźnikiem udało nam się dowiedzieć, że był jeszcze jeden czynnik, przez który lądowanie w Miami miało być ostatecznością. - Floryda to gęsto zaludniony teren. Jedyne większe wolne przestrzenie to bagna, zamieszkane przez aligatory. W historii zdarzały już się tam awaryjne lądowania, które kończyły się tragicznie – usłyszeliśmy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl