W 2016 roku w Polsce weszło w życie 31,9 tys. stron maszynopisu nowego prawa. Żeby to przeczytać, trzeba by spędzać 4 godziny i 17 minut każdego dnia. Co gorsze, parlament średnio pracuje nad ustawą 77 dni, podczas gdy rok wcześniej poświęcał 122 dni. Senat został zepchnięty na margines, a politycy nagminne nas oszukują, „przepychając” rządowe projekty ustaw jako poselskie, żeby uniknąć konsultacji. PiS po wygraniu wyborów pod koniec 2015 roku bił w tym rekordy, ale PO była niewiele lepsza.
„Im bardziej chore państwo, tym więcej w nim ustaw” – miał powiedzieć Tacyt. W ślad za jego słowami firma doradcza Grant Thornton już po raz trzeci przeanalizowała, jak wiele nowego prawa produkuje się w Polsce. I niestety jest coraz gorzej, właśnie pobiliśmy kolejny rekord, który oznacza, że jest najgorzej co najmniej od 1918 roku.
159 kg makulatury
Z raportu "Barometr Prawa" wynika, że w 2016 roku weszło w życie 2306 ustaw i rozporządzeń. To 31,9 tys. stron maszynopisu, co jest równe wieży o wysokości 3 metrów. Gdyby przedsiębiorca chciał zapoznać się ze wszystkimi nowymi przepisami, musiałby każdego dnia roboczego poświęcić na to 4 godziny i 17 minut. Zrobienie tego na raz zajęłoby mu 44 doby.
Samo drukowanie jednostronne nowych ustaw i rozporządzeń, które w ubiegłym roku weszły w życie, zajęłoby 18 godzin, a sterta papieru ważyłaby 159 kilogramów. Eksperci Grant Thornton z przymrużeniem oka wyliczyli, że gdyby ten stos dokumentów oddać na makulaturę, można by zarobić 47,7 zł. Ewentualnie z takiej ilości papieru można wyprodukować 3200 opakowań do jajek.
- Sprawa jest jednak poważna. Bo taka liczba przepisów oznacza, że zapoznanie się z nimi jest de facto niemożliwe – podkreśla Tomasz Wróblewski, partner zarządzający Grant Thornton.
W 2015 roku, kiedy Grant Thornton po raz pierwszy przygotował raport, wydawało się, że sytuacja jest zła- w 2014 roku w życie weszło 26 tys. stron maszynopisu. Z każdym rokiem jest coraz gorzej - w 2016 roku wyprodukowaliśmy o 7,5 proc. więcej nowego prawa w porównaniu do poprzedniego roku i o 24 proc. więcej niż w 2014 r.
Parlament idzie jak burza. Z piorunami
Eksperci podkreślają, że tempo uchwalania nowego prawa jest zawrotne, dekadę temu produkowano tylko połowę tych przepisów, a dwie dekady temu tylko 1/7.
Co więcej, parlament poświęca coraz mniej czasu na przygotowanie prawa. W 2016 roku cała ścieżka legislacyjna to średnio tylko 77 dni, podczas gdy rok wcześniej proces legislacyjny trwał 122 dni, w 2010 roku - 170 dni, a dziesięć lat temu - 200 dni.
Skrajnym przykładem jest ustawa podnosząca kwotę wolną od podatku, którą PiS przepchnął - bo inaczej nazwać się tego nie da - zaledwie w jeden dzień. 29 listopada 2016 roku została ona skierowana do prac w Senacie, tego samego dnia przeszła jeszcze przez Komisję Finansów Publicznych, Senat, a na koniec została podpisana przez Prezydenta RP. Z analizy przeprowadzonej wówczas przez Grant Thonrton specjalnie dla WP Money wynika, że ostatni raz z tak błyskawicznym trybem mieliśmy do czynienia w 1997 roku w związku z wprowadzeniem stanu wyjątkowego związanego z powodzią.
Senat nie jest już potrzebny?
Z raportu "Barometr Prawa" wynika, że w 67 proc. uchwalanych ustaw Senat nie zgłasza żadnych poprawek. Dekadę temu robił to dwukrotnie częściej.
- Można by sądzić, że to świadczy o lepszej pracy Sejmu, ale patrząc na efekty końcowy można w to wątpić – podkreśla Grzegorz Maślanko, radca prawny i partner Grant Thornton.
I za przykład podaje ustawę o wstrzymaniu sprzedaży nieruchomości rolnych. Była ona procedowana po kilka dni w każdej z izb parlamentu, a w efekcie zaledwie w ciągu dwóch miesięcy była dwukrotnie zmieniana.
- Senat miał zapobiegać temu, żeby buble prawne nie wychodziły z parlamentu, tymczasem jego rola jest marginalizowana – dodaje radca prawny.
Coraz szybciej działa również prezydent, który składa swój podpis średnio w ciągu 11 dni od momentu, kiedy parlament przekaże mu ustawę. W 2010 roku trwało to 19 dni, a w 2000 r. - 25 dni.
Politycy nas oszukują
Coraz częściej politycy obchodzą procedury i de facto rządowe projekty ustaw zgłaszają jako poselskie lub senackie. Dzięki temu mogą przyspieszyć proces legislacyjny, bo omijają konieczność przeprowadzenia konsultacji społecznych, uzgodnień międzyresortowych, a nawet przygotowania oceny skutków regulacji.
O ile w Sejmie VI i VII kadencji taka skrócona ścieżka legislacyjna dotyczyła zaledwie kilkunastu procent projektów ustaw, o tyle w 2015 roku politycy przekroczyli wszelkie granice. Wówczas aż 41 proc. wszystkich uchwalonych projektów stanowiły te zgłaszane jako poselskie i senackie. I winne są tu zarówno PO, która rządziła do połowy listopada, jak i PiS, który przejął władzę.
Z jednej strony poprzednia ekipa rządząca, widząc, że prawdopodobnie odda władze dopychała ostatnie projekty kolanem, z drugiej strony - nowa władza spieszyła się, żeby się jak najszybciej wykazać.
Przy czym PO w ten sposób, bez konsultacji społecznych, od stycznia do października 2015 roku przyjęła 37 proc. ustaw, a PiS w ciągu ostatnich dwóch miesięcy 2015 roku - 83 proc.
- To jest ewidentnie praktyka, coraz częstsza, przy czym opcja polityczna nie ma znaczenia, to jest choroba państwa niezależnie, kto nim rządzi – podkreśla Grzegorz Maślanko.
Uspokajający jest jednak fakt, że po gorączce na początku kadencji politycy PiS przestali tak często nadużywać skróconej ścieżki legislacyjnej i w 2016 r. w ten sposób przyjęli już "tylko" 23 proc. ustaw.