Wzrost wydatków przy jednoczesnym wzroście dochodów budżetowych i utrzymaniu deficytu na poziomie 2,8 proc. PKB - to podstawowe elementy, które znalazły się w nowelizacji przyszłorocznego budżetu, omawianej dziś przez Radę Ministrów. - Minister Szałamacha jest kompetentny i nie wydaje mi się, żeby oszalał - komentuje dla money.pl ekonomista prof. Ryszard Bugaj. Znacznie ostrzejszy w swoich sądach jest były członek RPP, prof. Marian Noga. - To schizofrenia ekonomiczna - nie przebiera w słowach, krytykując jednocześnie podatek bankowy.
Utrzymanie deficytu poniżej 3 proc. PKB jest kluczowe ze względu na wymogi Komisji Europejskiej, która niedawno zdjęła z Polski procedurę nadmiernego deficytu. Jej powrót mógłby być dla naszego kraju bardzo niebezpieczny.
- Musielibyśmy liczyć się z natychmiastową reakcją struktur unijnych, które wydadzą dyspozycje, a tych oczywiście rząd nie spełni. Efektem będzie cofnięcie dotacji i od 500 tysięcy do miliona nowych bezrobotnych - mówi money.pl prof. Marian Noga, były członek Rady Polityki Pieniężnej.
Okazało się jednak, że rząd PiS nie zamierza pogłębiać dziury budżetowej, mimo wcześniejszych zapowiedzi wicepremiera Morawieckiego, który mówił, że "jeśli deficyt zapisany w budżecie na 2016 rok będzie większy o pół procenta, to nie stanie się żadna tragedia".
W poniedziałek spekulacje uciął minister Szałamacha, przedstawiając założenia do nowelizacji budżetu na 2016 rok. Pozornie więc, niewiele powinno się zmienić, ale w rzeczywistości może okazać się, że to wcale nie oznacza spokoju dla polskich finansów publicznych. Wszystko przez przewidywane na potrzeby ustawy budżetowej wskaźniki makroekonomiczne, które zdaniem ekspertów mogą być zbyt optymistyczne.
- Utrzymanie deficytu na poziomie 2,8 proc. PKB jest uwarunkowane założeniem, że gospodarka będzie wzrastać w tempie 3,8 proc., a inflacja w przyszłym roku wyniesie 1,7 proc. - komentuje Damian Słomski, analityk money.pl. - To bardzo optymistyczne podejście, bo w rzeczywistości wskaźniki te mogą być o wiele niższe.
Tego, że resort Pawła Szałamachy przeszacował w założeniach, pewien jest prof. Marian Noga. - Nie ma żadnych przesłanek ekonomicznych, żeby sądzić, że z poziomu dość głębokiej deflacji przejdziemy do aż tak wysokiej inflacji - twierdzi ekonomista. - Oczywiście, szaleństwa PiS mogłyby doprowadzić do takiego wzrostu, ale moim zdaniem to raczej nie nastąpi i bardziej prawdopodobne jest 1-1,1 proc.
Potwierdza to listopadowa projekcja Narodowego Banku Polskiego, w której analitycy banku przewidują, że ceny wzrastać będą w tempie 1,1 proc., a Produkt Krajowy Brutto - 3,3 proc. Te wartości dość znacznie rozmijają się z tymi, których spodziewają się w Ministerstwie Finansów.
Wątpliwości dotyczące spodziewanego poziomu inflacji wyraża również prof. Bugaj, choć przyznaje, że są one jak najbardziej realne. - Rzeczywiście, założenie dotyczące poziomu inflacji jest szczególnie ryzykowne, zwłaszcza wobec zagrożeń zewnętrznych, jakimi są na przykład spadające ceny ropy - ocenia były szef sejmowej komisji budżetowej. - Z drugiej strony można spodziewać się wzrostu wynagrodzeń, a to może mieć wpływ proinflacyjny. Nie powiedziałbym więc, że są to założenia z kosmosu, choć wymagają splotu wielu sprzyjających okoliczności.
Dlaczego wysokość inflacji ma takie znaczenie dla przyszłorocznego budżetu? - Rosnąca inflacja w przyszłym roku będzie efektem wzrostu cen. To będzie mieć wymierny wpływ na ściągany do budżetu VAT. Utrzymujący się na wysokim poziomie wzrost gospodarczy, choć niższy od życzeń rządu, będzie sprawiał, że społeczeństwo będzie się bogacić, na czym także rząd uszczknie coś dla siebie poprzez podatki dochodowe - tłumaczy Damian Słomski, analityk money.pl. - Jeśli rząd przestrzeli swoje założenia, to pod koniec przyszłego roku może się okazać, że w budżecie brakuje kilku, a nawet kilkunastu miliardów złotych i mogą pojawić się problemy z procedurą nadmiernego deficytu.
Wyższe dochody, wyższe wydatki, deficyt bez zmian
Szałamacha na poniedziałkowym briefingu przedstawił przygotowane przez resort finansów założenia do projektu budżetu na 2016 rok.
- Po pierwsze ten dokument realizuje nasz sztandarowy projekt Rodzina 500+ dający pieniądze na dzieci, a zarazem jest stabilny pod względem finansów publicznych. Deficyt nie przekracza 2,8 proc. PKB - zapewnił minister finansów.
Minister, komentując założenia budżetowe, dodał, że zdaniem ekonomistów są one racjonalne, a niektórzy w kontekście wzrostu PKB uważają, że mogą być nawet niedoszacowane. Szałamacha tłumaczył, że może to wynikać z silnego propopytowego bodźca, jaki wywoła rządowy program Rodzina 500+.
- Te 3,8 proc. wzrostu PKB to dobry start. Mamy nadzieję na więcej - mówił minister jednocześnie przypominając, że za poprzedniego rządu PiS wzrost gospodarczy przekraczał 5 proc.
Dodał też, że poza efektem zwiększonego popytu, program 500 zł na każde dziecko ma zachęcić do powrotu Polaków z emigracji oraz zwiększyć dzietność Polek.
- Przede wszystkim cieszy demografia. Program ma szansę zatrzymać emigrację i skłonić do posiadania dzieci. Taki jest nasz cel. Ma też zredukować stres związany z posiadaniem większej rodziny - dodawał minister.
Przedstawiony przez ministra finansów Pawła Szałamachę projekt budżetu zakłada, że deficyt w 2016 r. nie powinien przekroczyć 54,7 mld zł. Dochody zaplanowano na 313 mld zł (wobec 297 mld 252 mln zł zaplanowanych na 2015 rok), a wydatki na 368 mld zł (wobec 343 mld 332 mln zł przewidzianych na ten rok), czyli w obu przypadkach o około 17 miliardów więcej, niż zakładał rząd koalicji PO-PSL.
Budżet na 2016 rok oczami PO i PiS | ||
---|---|---|
Budżet 2016 | Projekt PO-PSL | Projekt PiS |
Źródło: money.pl na podstawie ustawy budżetowej | ||
Dochody | 296 879 mln zł | 313 788 mln zł |
Wydatki | 351 499 mln zł | 368 528 mln zł |
Deficyt (proc. PKB) | 54 620 mln zł (2,8 proc. PKB) | 54 740 mln zł (2,8 proc. PKB) |
Problematyczny podatek bankowy
Minister nie chciał zdradzić, z czego jeszcze, poza pobudzeniem popytu przez program Rodzina 500+, wynika wzrost dochodów budżetowych. W ministerstwie odsyłają natomiast do uchwały, która ma się pojawić na resortowych stronach internetowych po posiedzeniu rządu, jednak nadal próżno jej szukać.
Sztandarowymi pomysłami, które miały sfinansować obietnice wyborcze, były podatek od sieci wielkopowierzchniowych oraz tzw. podatek bankowy. Już wiadomo, że ten pierwszy raczej nie wejdzie w życie od początku przyszłego roku, a zdaniem prof. Bugaja, ustawy podatkowe mogą obowiązywać tylko przez pełne 12 miesięcy, więc musiałyby zacząć działać od stycznia. - Nie wiem dokładnie jak będzie to wyglądać w tej kwestii, ale w przypadku podatków od osób fizycznych jest to zasada obowiązkowa - komentuje ekonomista. - A jeśli zostanie złamana, to znowu do gry może wkroczyć Trybunał Konstytucyjny, a zamieszania wokół niego jest wystarczająco dużo.
Oprócz zapowiadanego w kampanii uszczelnienia systemu VAT, to właśnie podatek bankowy miałby udźwignąć ciężar finansowy programu Rodzina 500+. Według projektu ustawy wprowadzającej tę daninę, miałaby ona zwiększyć dochody budżetowe o 6,5-7 miliardów złotych, więc ponad połowę tego, co dodatkowo w nowelizacji budżetu dopisał resort Pawła Szałamachy. - Wydaje mi się, że trochę ryzykowne jest oczekiwanie takich pieniędzy z podatku bankowego i te szacunki mogą być trochę na wyrost - twierdzi prof. Bugaj. - Nie zmienia to jednak faktu, że ustawa i tak powinna wejść w życie, choć trzeba pamiętać, że będzie bardzo skomplikowana i nie wiemy do końca jak "zaskoczy".
Zdaniem prof. Nogi podatek bankowy pozwoli zwiększyć dochody o maksymalnie 4,5 miliarda złotych rocznie. Krytykuje przy tym sam pomysł partii rządzącej. - Proszę zauważyć, że aktywa banków to przede wszystkim udzielone kredyty, obligacje skarbowe i rezerwy - wylicza były członek Rady Polityki Pieniężnej. - Rząd nakładając podatek na aktywa, opodatkowuje wyemitowane przez siebie obligacje, a więc karze tych, którzy dokładają się państwu do inwestycji. Przecież to jakaś paranoja i schizofrenia ekonomiczna!
Ekonomista twierdzi również, że banki w celu optymalizacji podatkowej mogą księgować udzielone kredyty w swoich zagranicznych oddziałach.
Przeszacowanie zauważać się zdają również politycy partii rządzącej. Przewodniczący sejmowej Komisji Gospodarski Wojciech Jasiński z PiS mówił ostatnio, że jego partia "chce, żeby podatek bankowy wszedł od 1 lutego przyszłego roku". Według jego szacunków ma on przynieść budżetowi 5-6 miliardów złotych przychodu. To o miliard mniej, niż wynika to z samego projektu ustawy.
- Za rok o tej porze możemy obudzić się z ręką w nocniku i deficyt okaże się dużo wyższy, niż ten zaplanowany - prognozuje prof. Noga. - A wtedy wiadomo, Komisja Europejska, procedura nadmiernego deficytu i tak dalej...