- Młodzi są roszczeniowi. Chcą pracować 8 godzin, a później mieć czas dla siebie – obwieszcza już w leadzie artykułu na portalu pulshr.pl, będącego relacją z debaty podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach, Jolanta Czernicka-Siwecka. To zdanie obiegło polskie media społecznościowe. I całe szczęście dla pani Czernickiej-Siweckiej, że tylko ono, bo dalej twórczo rozwija swoją myśl.
Twierdzi bowiem, że obecny system edukacji kształci narcyzów, a jej pokolenie z kolei jest „nauczone ciężkiej pracy, którą uważa za standard”.
W tych kilku zdaniach zamyka się sens tego, co pokolenie budujących kapitalizm w Polsce uważa za jego esencję: jest to praca na akord, bez pytania o jej sens z pracodawcą jako panem i władcą. Takie podejście ma w Polsce wielowiekową tradycję. Już w 1520 r. Sejm uchwalił, że każdy chłop musi przepracować bez prawa do zapłaty w folwarku pana co najmniej jeden dzień w tygodniu. Mam wrażenie, że gdyby podobne prawo uchwalono w Polsce dzisiaj, to większość mediów i liderów opinii takich jak prezes Czernicka-Siwecka przyklasnęłaby temu pomysłowi jako doskonałej i śmiałej (czytaj: szerzej nieznanej na Zachodzie) metodzie zwiększenia konkurencyjności naszej gospodarki.
Pseudonaukowy bełkot
Żarty jednak na bok. Wypowiedź Czernickiej-Siweckiej jest zła nie tylko na tym poziomie. Przede wszystkim to coś, co w dyskusjach internetowych nazywa się „anekdatą”. To połączenie słów anegdota i data. Ten drugi jednak nie jest tu użyty w jego polskim znaczeniu, a w angielskim, tj. oznacza dane. Anekdata występuje wtedy, kiedy jeden z dyskutantów w ramach argumentacji przywołuje historię ze swojego życia bądź opowieści znajomego jako hiperboli, która ma opisywać nie tylko jego doświadczenia, ale sprawdzać się w skali globalnej.
Anekdatą jest np. stwierdzenie, że „wszyscy taksówkarze to oszuści, bo mnie już dwóch oszukało na kursie”. Czyli jakiś tam element prawdy jest, ale odnosi się tylko do mikroskopijnego, subiektywnego wycinka rzeczywistości. Innymi słowy, często jest to po prostu zwykły trolling.
Nie wiem, czy twierdzenia Czernickiej-Siweckiej są oparte na solidnych badaniach naukowych bądź raportach. Mam prawo sądzić jednak, że nie, bo żaden szanujący się ekonomista czy specjalista od rynku pracy nie nazwałby osób, które chcą pracować „tylko” osiem godzin jako roszczeniowych. Z całą pewnością jest to więc tylko i wyłącznie prywatna opinia pani prezes.
Produktywność, głupcze!
Czy jednak naprawdę dobry i ambitny pracownik to taki, który w pracy stara się spędzać możliwie dużo czasu? Nie, gdyż o wiele ważniejsza jest nasza produktywność. Już dawno udowodniono bowiem, że im ktoś dłużej pracuje, tym gorszym jest pracownikiem.
Nie da się bowiem efektywnie spędzić nawet tych pogardzanych przez panią prezes ośmiu godzin. Średnio „tracimy” w pracy 30-60 min. A im więcej czasu spędzamy w miejscu pracy, tym więcej jest godzin z pustym przebiegiem.
Na Zachodzie wiedzą to co najmniej od I wojny światowej. Brytyjczycy martwili się wtedy o wydajność swoich fabryk broni i amunicji. Obu potrzebowano oczywiście w potężnych ilościach i to „na wczoraj”. Posłużono się więc metodą, która sto lat później cieszy się estymą nad Wisłą, to jest zwiększono liczbę godzin pracy. Efekty zadowalające nie były, więc problemowi przyjrzano się bliżej. I okazało się, że robotnik, który w fabryce spędza 70 godzin wytwarza tyle samo dóbr, co jego kolega, który pracuje 56 godzin. A obydwaj przegrywają w tym względzie z trzecim, który siedzi w pracy 48 godzin i do tego może liczyć na jeden dzień wolny, tj. niedzielę.
Jak jest więc z wydajnością w Polsce? Dość powiedzieć, że w 1993 r., a więc kiedy to „nauczone ciężkiej pracy” pokolenie pani Czernickiej-Sawickiej spędzało w miejscu pracy całe dnie, to wynosiła ona 12,2 (w dolarach wg. parytetu siły nabywczej w cenach stałych z 2010 r., dane za OECD). Natomiast w 2016 r. wynosiła już 29,1 dolarów.
Oznacza to, że może prezes fundacji Iskierka i ludzie jej podobni rzeczywiście spędzali w pracy całe dnie, ale co z tego, skoro koniec końców... dużo mniej w niej robili?
Można nawet zrozumieć osoby takie jak pani Czernicka-Sawicka. To reakcja obronna ludzi, którzy budowali w Polsce nowy ustrój. A lista ich porażek jest bardzo długa. Po trzydziestu latach transformacji mamy wzrost nastrojów radykalnych, powszechną niepewność, niestabilny rynek pracy, biedę, a przede wszystkim nie mamy kilku milionów Polaków, którzy przy pierwszej lepszej okazji, jaką dało otwarcie granic po wejściu do Unii Europejskiej, dało z naszej „zielonej wyspy” dyla.
Trudno rozliczać się z własnych błędów. Najlepiej więc projektować ją na innych. Winni w tym przypadku są młodzi, którzy nie chcą zarzynać się dla swojego pracodawcy, bo widzą, że to bez sensu, a życie jest jedno i nie warto go poświęcać tylko na siedzenie (bo przecież nie pracę – o tym już mówiliśmy) w biurze.
Inna sprawa, że polska droga do „zachodnich standardów” wygląda na razie tak, że ochoczo bierzemy z nich to, co najgorsze, a z trudem przychodzi nam wprowadzanie rozwiązań najlepszych. W wypadku wypowiedzi Czernickiej-Sawickiej chodzi zapewne o kult ciężkiej pracy. Jego twórcze rozwinięcie w Polsce to zatem praca ponad siły i jednocześnie minimalne zobowiązania ze strony pracodawcy w zamian.
Polska imitacja Zachodu nie zawsze musi kończyć się takim potworkiem, ale często tak się dzieje. Weźmy disco polo, to jest muzykę, która przynajmniej teoretycznie czerpie z tradycji kultury dyskotekowej. Tylko że rezultaty są opłakane. Tak samo wygląda polska debata na temat ekonomii i rynku pracy. Czyli bardzo prymitywnie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl