Może to czcze przechwałki przed giełdowym debiutem, ale polska sieć Dino ma ambitne plany posiadania tej samej liczby supermarketów co Biedronka. Firma deklaruje, że w parę lat jest w stanie otworzyć 2600 placówek. Już teraz stawia więcej nowych sklepów niż zagraniczni giganci.
Każdy ekspert od handlu wie, że jest tylko jeden wiarygodny miernik sukcesu sklepu - to Like-for-Like (LfL), czyli po polsku po prostu sprzedaż porównywalna. Pokazuje on, czy w ciągu roku dana sieć sprzedaje w swoich istniejących placówkach więcej czy mniej towarów. Sprzedaż ogółem można "napompować" stawiając nowe sklepy, LfL oszukać się w ten sposób nie da.
Sieć Dino wyraźnie wybija się tu na tle konkurencji. Sprzedaż porównywalna sieci osiągnęła w zeszłym roku 11,3 proc. Co oznacza, że statystyczny klient włożył do koszyka zakupy warte ponad 1/10 więcej niż rok wcześniej. Takiego wyniku nie osiągnęła nawet Biedronka (9,7 proc.), która przyznaje, że sprzedaż buduje w ostatnich latach na promocjach i wojnie cenowej. Z kolei podobne do Dino Delikatesy Centrum miały wzrost na poziomie ledwo 5,3 proc., a Stokrotka 5,5 proc.
Polska sieć potrafiła świetnie rozpoznać zmieniający się model zakupowy Polaków. Tak jak dekadę temu Biedronka dostrzegła, że jedyne, czego chcemy to niskiej ceny, tak obecnie Dino zauwazyło, że jesteśmy w stanie zapłacić więcej, byle tylko nie jechać samochodem na wielkie zakupy pod miasto, ale zrobić je tuż obok domu. W handlowej metodologii takie sklepy określa się mianem supermarketów proximity, czyli sąsiedzkich.
Placówki nie są duże, mają zazwyczaj ok. 400 mkw., ale z własnym parkingiem. Sklepy mają kilka tysięcy produktów na półkach, a więc znacznie więcej niż dyskonty. Na dodatek Dino może się pochwalić lokalizacjami przy osiedlach mieszkaniowych i ruchliwych trasach.
- Bez wątpienia znaleźli lukę na rynku i świetnie ją zapełniają. Potrafią wytrzymać presję rynkową ze strony Lidla i Biedronki. Nie stawiają sklepów blisko ich lokalizacji, bo wiedzą, że z nimi nie wygrają. Znajdują swoje miejsce pomiędzy nimi - mówi Marek Czachor, analityk Erste Securities.
Na razie Dino opanowało Polskę w mniejszych miastach. Placówki stawia głównie w gminach wiejskich (ponad 80 proc. lokalizacji). Sieć, choć jest obecnie jedną z największych stricte polskich, działa głównie na Dolnym Śląsku, Wielkopolsce i województwie łódzkim. W sumie to 628 placówek. Plany jednak sieć ma bardzo ambitne.
- Oceniamy, że potencjał polskiego rynku pozwala na funkcjonowanie co najmniej 2700 sklepów Dino i planujemy przekroczyć liczbę 1200 sklepów do końca 2020 roku - mówi Szymon Piduch, prezes Dino. Jeśli jego deklaracja się spełni, to sieć miałaby tyle samo placówek co obecnie Biedronka.
Dino chce otwierać w najbliższych latach po ok. 140-150 sklepów. Firma chwali się, że w tym celu już zabezpieczyła ponad 300 działek. Do tego do końca 2018 roku powstać ma czwarte centrum dystrybucyjne, które obsłuży około 300 sklepów. Sieć chce też postawić już drugi zakład mięsny.
- Moim zdaniem spółka jest w stanie podwoić przychody w 2-3 lata. Mają solidne zyski i są w stanie z nich finansować ekspansję. O ich sile może świadczyć to, że rozłożyli na łopatki sieć supermarketów Eko, które próbuje teraz reanimować Eurocash - mówi Czachor.
W zeszłym roku przychody sieci sięgnęły 3,3 mld zł. Dojście do 6,5-7 mld zł oznaczałoby, że Dino wygeneruje podobne przychody co obecnie Żabka czy za parę lat Auchan.
Właścicielem sieci jest Tomasz Biernacki, który posiada 51 proc. akcji. Pozostałe udziały są własnością firmy Polish Sigma Group z siedzibą w Luksemburgu. Ta z kolei jest częścią funduszy inwestycyjnego Enterprise Investors.