W czasach, kiedy w Ministerstwie Finansów władzę sprawował Jacek Rostowski, Polska zyskała dostęp do dużej linii kredytowej w MFW. Miało nas to zabezpieczyć przed ewentualnym atakiem na walutę, zwiększyć wiarygodność kraju i płynność budżetu. Z kredytu nie skorzystaliśmy, ale w osiem lat musieliśmy zapłacić 2 mld zł za samą gotowość do jego udzielenia. - To było kompletne nieporozumienie - twierdzi Cezary Mech, były doradca szefa NBP. Morawiecki z tego rezygnuje.
Nie od razu po objęciu teki ministra finansów wicepremier Mateusz Morawiecki zdecydował o rezygnacji z tzw. Elastycznej Linii Kredytowej (Flexible Credit Line - FCL) w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Trochę trwało, zanim podjął ostateczną decyzję.
W styczniu 2016 r. rozpoczynający rządy gabinet Beaty Szydło wnioskował o zmniejszenie kwoty kredytu z 21 mld dol., do 17,6 mld dol., a w styczniu 2017 r. do 8,8 mld dol. W sobotę Morawiecki, przebywający z wizytą w Stanach Zjednoczonych, poinformował, że Polska zrezygnuje nawet z tej zmniejszonej kwoty.
Nie ukrywa przy tym, że rząd - dzięki zwiększonym wpływom podatkowym i wzrostowi gospodarczemu - poczuł się po prostu pewniej.
- Polska gospodarka jest w tak dobrej sytuacji, że możemy to zrobić - powiedział.
Dzięki temu od przyszłego roku w budżecie zostanie kwota 69 mln zł, którą musieliśmy w 2017 r. zapłacić za gotowość MFW do udzielenia kredytu.
To jednak nic w porównaniu z tym, ile „elastyczna linia” w MFW kosztowała nas na początku, czyli w 2009 roku. Wtedy kwota potencjalnego kredytu wynosiła prawie 30 mld dol. NBP, a pośrednio i budżet (który nie dostał tej kwoty w zysku z NBP), tracił na tym ponad 100 mln dol. rocznie.
W 2013 r. kwota wzrosła do 33,8 mld dol., co wyjaśniano wycofywaniem zewnętrznego finansowania krajowych banków i niestabilnością przepływu kapitału. Zmniejszyło to wpływy do budżetu o aż 114 mln dol., czyli 350 mln zł.
Wówczas prezes NBP Marek Belka przekonywał, że linia kredytowa umożliwiła nam utrzymywanie mniejszych rezerw walutowych, co kosztowałoby nas o wiele więcej.
- To jest taka polisa ubezpieczeniowa - tłumaczył wtedy szef NBP.
Dwa miliardy złotych w błoto?
W sumie za gotowość MFW do udzielenia nam kredytu zapłaciliśmy łącznie około 2 mld zł.
- Od samego początku dyskusji o tej linii kredytowej, gdy byłem jeszcze doradcą prezesa NBP, uważałem ją za kompletne nieporozumienie - powiedział PAP Cezary Mech.
Jak tłumaczy, "z jednej strony FCL oznacza koszty, a z drugiej - Polska w ewentualnej sytuacji kryzysowej mogłaby i tak uzyskać te środki z Europejskiego Banku Centralnego". Ponadto - wskazał były doradca szefa NBP - wielkość FCL jest nieadekwatna do rezerw NBP. Te na koniec września wynosiły około 111 mld dol.
- W praktyce oznacza to, że w przypadku naprawdę poważnego kryzysu posiadanie tej linii nic by nam nie pomogło - powiedział Mech.
Mech przypomniał, że jednym z argumentów, by mieć dostęp do pieniędzy MFW, było wyeliminowanie poczucia ryzyka wśród inwestorów zagranicznych, obawiających się o stabilność inwestycyjną w Polsce.
- Jest to argument nieprawdziwy. Posiadanie tej linii wzmaga tylko zaniepokojenie inwestorów co do ryzyka - dodał.
Potwierdzeniem tego zdania może być fakt, że z elastycznej linii kredytowej MFW korzystają oprócz Polski tylko Kolumbia i Meksyk.
- Polska korzystała z tej linii m.in. dlatego, że były duże zagrożenia w gospodarce światowej, w sektorze finansowym, w szczególności w strefie euro - powiedział PAP prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club i były wiceminister finansów.
- W obecnej dobrej sytuacji w strefie euro, również w skali światowej, gdzie nie widać ryzyka dużych turbulencji rynków finansowych, a z drugiej strony - sytuacja budżetu jest dość dobra, a rezerwy walutowe NBP są na bardzo przyzwoitym poziomie, wydaje mi się, że rzeczywiście ten wydatek, jakim jest Elastyczna Linia Kredytowa, byłby zbędny - ocenił Gomułka.
Były jakieś korzyści?
Namacalną korzyścią z utrzymywania dla Polski elastycznej linii miała być większa wiarygodność kraju i przez to m.in. niższe odsetki, które państwo płaci od emitowanych obligacji. Ministerstwo Finansów ten pozytywny efekt wyliczyło na 0,01 pkt. proc. w odpowiedzi na interpelację marszałka sejmu Marka Kuchcińskiego w lutym 2017 r.
Gdyby to przełożyć na średnie łączne zadłużenie państwa w ostatnich ośmiu latach, dałoby to kwotę prawie 80 mln zł rocznie. Jeśli linia kredytowa w MFW wpływałaby tylko na działania inwestorów zagranicznych, to nasze korzyści byłyby o połowę niższe. O ile szacunek 0,01 pkt. proc. to rzeczywistość, a nie tylko teoria.
Druga sprawa to bezpieczeństwo waluty. Możliwość szybkiego zaciągnięcia dużych kredytów w walutach obcych przez NBP mogła zniechęcać do ataku.
Limit kredytowy w MFW uzyskaliśmy zresztą nie bez przyczyny akurat niedługo po ataku banku Goldman Sachs na złotego w 2008 i na początku 2009 r. Zbyt wysoki spadek kursu może prowadzić do paniki, a wtedy racjonalne argumenty tracą na znaczeniu i może to uderzyć w gospodarkę.
W 2008 r. rząd jednak sam był sobie winien. Bliskość progu konstytucyjnego zadłużenia Polski powodowała, że atakujący polską walutę wiedzieli, że rząd będzie jej bronił. To dało im okazję do zysku.