Pięć lat pracy nauczyciela i kolejnych dziewięć jako urzędnik. Wystarczająco długo, by skorzystać z okazji i porzucić stałą posadę na rzecz wieloletniej pasji – fotografii. Samobójca – powiedzą niektórzy. Być może. Za to z mnóstwem ciekawych zleceń i poczuciem wolności.
Pierwszy aparat – radziecką Smienę – znalazł u dziadka w szufladzie. Ćwiczył na sucho, bo nikt nie odważyłby się dać kilkulatkowi kliszy, której zdobycie na początku lat 80. graniczyło z cudem. Nęciła go też magiczna kraina, którą ojciec urządził w łazience. Ciemnia, z punktowym czerwonym oświetleniem, kuwetami i zdjęciami, które zamiast bielizny suszyły się nad wanną. Wtedy, jak przystało na ulubionego modela w rodzinie, stawał przede wszystkim przed obiektywem. Dopiero później dostał pierwszy aparat – Zenit – i rozpoczął pierwsze wprawki, dość koślawe.
– Bardzo się starałem, bo każda klatka w czarno-białym filmie była na wagę złota – wspomina Mateusz Wolski, fotograf w magazynie "Made in Świętokrzyskie".
Po tych próbach aparat trafił jednak do szuflady. A fotograf-amator skończył polonistykę i rozpoczął pracę jako nauczyciel w liceum w Olkuszu. Tam poznał sporą grupę ludzi, których – podobnie jak jego – fascynowały kraje byłego Związku Radzieckiego. Założyli koło miłośników Kresów Wschodnich i zaczęli jeździć na wycieczki. Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Rosja...
– Chciałem zatrzymać te chwile. Uzbierałem więc na swój pierwszy aparat cyfrowy. Nie był to najbardziej profesjonalny model, dziś każdy telefon robi lepsze zdjęcia – śmieje się.
Urzędnik z aparatem
Z czasem nie wszystkie kadry okazywały się złe, a i pomysły na zdjęcia zaczęły przychodzić same. Kolejne zdobywane umiejętności wymuszały zakup coraz lepszego sprzętu. Fascynacja fotografią makro to następny aparat, tym razem lustrzanka sprowadzana ze Stanów. Z oszczędności, bo dolar kosztował niewiele ponad 2 zł, a sprzęt za oceanem był dużo tańszy niż w Polsce. To czas, gdy zaczął robić zdjęcia, z których dziś jest zadowolony.
– Lata praktyki zrobiły swoje. Kadrowania i kompozycji nie da się nauczyć na kursach. Można oczywiście przekazać podstawy, nauczyć obsługi aparatu. Resztę trzeba w sobie wypracować – nie ma wątpliwości Mateusz.
Z Olkusza wrócił do rodzinnych Kielc i trafił do Urzędu Wojewódzkiego. Kolejny etat, tym razem urzędnika w biurze prasowym. Pisał i robił zdjęcia do urzędowego periodyku, ale też zajął się fotografią artystyczną. Wspólnie z kolegą z działu – Bartkiem Śmietańskim – stworzył "Somnambuliki" cykl fotografii przedstawiających kieleckie zaułki i kalendarz "Inni nie gorsi", na który złożyły się zdjęcia osób wykluczonych społecznie ze względu na płeć, wiarę, niepełnosprawność. Wtedy też zafascynowały go portrety.
– Każdy człowiek to historia. Każdego można w pewien sposób ulepić. Fotografuję, wykorzystując głównie światło zastane – zdradza. Studio, to pójście na łatwiznę.
Wolność zamiast etatu
Myśl o porzuceniu etatu przyszła wraz z pracą nad wydawnictwem o regionie. Wspólnie ze wspomnianym już Bartkiem Śmietańskim i Jackiem Korczyńskim dostali zlecenie na album o Świętokrzyskim. To miała być księga inna niż te, wpisujące województwo w pewne bezpieczne, doskonale znane, a przez to sztampowe ramy. Przez trzy lata jeździli po całym regionie i fotografowali miejsca nieoczywiste. To wtedy osiem etatowych godzin zaczęło uwierać.
– Zima, Święty Krzyż i zmrożona puszcza jodłowa, w której wiatr rzeźbił na przekór prawom fizyki... Nie chciałem już marnować czasu za biurkiem – opowiada.
Strach przed brakiem stabilizacji i stałego dopływu gotówki nie pozwalał podjąć decyzji od razu.
– Miałem i mam świadomość, że w Polsce trudno jest utrzymać się z fotografii artystycznej – tłumaczy.
To wtedy pojawiła się oferta pracy jako fotograf w lifestylowym magazynie "Made in Świętokrzyskie". Bez etatu, ale z pełną swobodą działania. – Jeżdżę w niezwykłe miejsca, poznaję ciekawych ludzi. I co najważniejsze – mam poczucie wolności – zapewnia.
Te spotkania zaowocowały kolejnymi zleceniami. Dziennikarza TVN Jakuba Poradę najpierw sfotografował na okładkę magazynu, a następnie dostał z wydawnictwa ofertę zrobienia zdjęć do jego książki. Dziś pojawiają się kolejne propozycje. Coraz więcej robi zdjęć reklamowych, produktowych. Jedno zlecenie napędza kolejne.
– I tylko wciąż unikam fotografowania ślubów, choć jeśli trafi się ciekawy temat, nie powiem nie – śmieje się.
A etat? – Nigdy więcej! Praca za biurkiem, to nie dla mnie – odpowiada.
Partnerem artykułu jest Alior Bank