Duże sieci handlowe mają się w Polsce za dobrze. To fakt. Każdy, kto chciałby temu zaprzeczyć, niech spojrzy, jak szybko urosła u nas Biedronka. I jak rozwija się nadal. Rocznie robimy zakupy w sklepach spożywczych za ok. 190 mld zł. Ile tego tortu ma należący do Portugalczyków dyskont? Aż 19 proc. Co piąty ser, chleb czy wędlina pochodzi właśnie z tego dyskontu.
Co taki monopol oznacza, najlepiej pokazują ostatnie problemy firmy Wawel. Gdy producent słodyczy poinformował, że prawdopodobnie nie przedłuży współpracy z Biedronką, akcje spółki poleciały na łeb na szyję. Inwestorzy doskonale bowiem zdają sobie sprawę, że aż jedną trzecią jej sprzedaży generuje właśnie dyskont. Ktoś powie: „to głupota firmy, że się tak uzależnia”. A ja twierdzę, że to nie głupota, a jedyne wyjście.
W latach 2011-2014 tzw. handel nowoczesny (hipermarkety, dyskonty) zjadł kolejne 11 procent rynku małym sklepikarzom. W zaledwie trzy lata zabrał zwykłym sklepom kolejne 20 mld zł przychodów.
Jakie rodzi to konsekwencje? Małe sklepy często zaopatrywane są przez lokalnych producentów. Na Podlasiu kupić można w nich prawdziwego sękacza, a w Wielkopolsce rogale świętomarcińskie. Klient ma większy wybór. I to na co dzień, a nie z okazji „tygodnia tematycznego”. Ten większy wybór to miejsca pracy w jego społeczności tworzone przez polskie firmy.
Tymczasem do niedawna standardowa Biedronka miała 1000 produktów na półkach. Lidl nieco więcej. Nawet supermarkety zaczęły się do nich upodabniać, masowo wprowadzając marki własne. Sklepy zmacdonaldyzowały się, oferując nam tylko wąską gamę produktów.
Cierpieć zaczęli na tym producenci, którzy jak Wawel są śrubowani przez monopolistów: „Nie będzie taniej? No to dziękujemy. Jest inny, tańszy od ciebie”.
Słyszałem o producencie marki własnej ciastek, które sprzedawane były w dużej sieci handlowej. Ze względu na zdrowotny trend zażyczono sobie obniżenia w nich zawartości cukru. Producent apelował, że to bez sensu, bo słodycze stracą smak. Ostatecznie musiał przestać posypywać ciastka cukrem. Sprzedaż spadła o kilkadziesiąt procent. Dla sieci był to błąd biznesowy, dla producenta oznaczało widmo bankructwa.
Gdyby sprzedawał ten produkt do kilkuset drobnych sklepów, takich problemów nigdy by nie miał. Chętni dostaliby nowy produkt „fit” i tyle. Najwyżej po miesiącu zniknąłby z oferty.
W krótkim terminie podatek od sieci handlowych producentom zaszkodzi. Jestem niemal pewien, że to oni poniosą część kosztów. Jednak za parę lat pomoże im uniezależnić się od wielkich sieci. I jeśli Tesco nie będzie chciało ich jogurtu, to wezmą go mniejsze sklepy.
Z drugiej strony, gdy słyszę polityków PiS, kłamiących, że przez nowy podatek ceny w sklepach nie wzrosną, to smutno mi z powodu prób robienia z Polaków idiotów. Te 2-proc. od obrotu ma przecież spowodować to, że ceny wzrosną w dużych sieciach. Dzięki temu mniejsze będą bardziej konkurencyjne. Jednocześnie ograniczy to ekspansję dyskontów i supermarketów.
Czy żal mi dużych sieci handlowych, które przecież "kreują miejsca pracy"? Wcale. Ani to miejsca pracy, na jakich powinno nam zależeć, ani płaca niespecjalna. Zresztą sieci kombinują jak mogą, zatrudniając na śmieciówkach czy przez agencje pracy tymczasowej. Powoli się to zmienia, ale nadal praca na kasie oznacza niepewność zatrudnienia i niską pensję.
Produkty w brytyjskim Tesco są tylko nieco droższe niż te w Polsce. Tamci sprzedawcy nie sprzedają dużo więcej niż nasi. A jednak zarabiają nawet kilka razy więcej niż pracownicy w Polsce. Z czego to się bierze?
To dzięki podatkowi za nieco wyższą cenę w Biedronce czy Lidlu dostanę większy wybór w moim istniejącym, niezamkniętym sklepiku, który poza produktami Nestle będzie miał produkty od lokalnej polskiej firmy. Czego tu się bać?