Rząd premier Beaty Szydło nie tylko nie zablokował kandydatury Donalda Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej, ale zafundował sobie problem na przyszłość. Rozkręcają się negocjacje kolejnego unijnego budżetu, a szarża PiS w przegranej sprawie osłabia pozycję Polski już na starcie.
PiS chce rządzić długo. W najgorszym razie do 2027 r., ale raczej do 2031 r. Tak przynajmniej przewidujewicepremier Mateusz Morawiecki. Sondażowe słupki poparcia też dają przewagę partii rządzącej.
Jednak jeśli PiS chce rządzić jeszcze przynajmniej dekadę, to będzie musiał zmierzyć się z problemem, który sam sobie stworzył na szczycie unijnym. Awantura z forsowaniem - wbrew wszystkim pozostałym krajom unijnym - Jacka Saryusza-Wolskiego na stanowisko szefa Rady Europejskiej może bowiem odbijać się czkawką przez lata.
Polska ma zasady, Unia ma fundusze
Polska delegacja zachowała się jak błędny rycerz. Nie poprzestała na krytykowaniu unijnych procedur i grożeniem zerwaniem szczytu. Nasz kraj jako jedyny zagłosował przeciw wyborowi Donalda Tuska na drugą kadencję, a premier Szydło odmówiła podpisu pod wnioskami ze szczytu.
I w tym momencie przywódcy unijni stracili już cierpliwość. Polskę skrytykowali kanclerz Niemiec Angela Merkel oraz premier Luksemburga Xavier Bettel, a premier Belgii Charles Michael nazwał to podejście dziecinnym. Szydło na to deklarowała, że odwołuje się do podstawowych zasad, które powinny obwiązywać w UE.
I na to padły najmocniejsze słowa. - Wy macie zasady, my mamy fundusze strukturalne - miał je wypowiedzieć prezydent Francji Francois Hollande. To nie pierwsza taka deklaracja, jaka pada na forum UE w ostatnim czasie. Komisarz UE ds. sprawiedliwości Viera Jourova oświadczyła we wtorek, że przy rozdzielaniu funduszy unijnych należy "powrócić do brania pod uwagę i uwzględniania wartości podstawowych".
Po próbie podważania "niemieckiego kandydata" przez PiS, polski rząd szybko awansuje do grona najbardziej skłóconych z Brukselą krajów.
Odebranie funduszy. Czy to nam grozi?
Pomruki ze strony Brukseli brzmią groźnie. Realnie jednak przez najbliższe kilka lat nie mamy się czego obawiać. Mimo braku politycznej zgody na szczycie, traktaty europejskie nie przestały obowiązywać. Polska jest pełnoprawnym członkiem UE ze wszystkimi obowiązkami i prawami z tego wynikającymi. Możliwości pozbawienia Polski pieniędzy formalnie więc nie ma. A byłoby co odbierać, bo w latach 2014-2020 możemy wydać 82,5 mld euro realizację polityki spójności i 13,6 mld euro na program rozwoju obszarów wiejskich.
Te pieniądze dla Polski są zapisane w umowach międzynarodowych i tylko od nas zależy, czy będziemy chcieli i umieli je wykorzystać. Z tym może być różnie, bo - jak już pisaliśmy - problemy z dotacjami mają samorządy, poważne perturbacje przechodzą też kolejarze.
To nie znaczy, że problemu nie ma. Jest, tylko odłożony do 2020 r., kiedy zakończy się obecna perspektywa.
O czym zapomniał PiS, decydując się na awanturę w przegranej sprawie? M.in. o tym, że obecny budżet unijny jest ostatnim tak dużym budżetem dla Polski.
Od czasu wejścia do Unii Europejskiej mocno nadgoniliśmy dzielący nas od pozostałych krajów Wspólnoty dystans rozwojowy. W 2004 r. wszystkie regiony naszego kraju były mocno pod unijną średnią właściwie w każdej kategorii. Teraz kilka - jak Dolny Śląsk czy Pomorze - może uchodzić w UE za średniaków, Mazowsze z Warszawą wybija się nad kreskę.
Już to powoduje, że z Brukseli pieniędzy na inwestycje rozwojowe siłą rzeczy będzie mniej. Polityczne zwarcie i konfrontacyjne nastawienie polskiego rządu w niczym nie pomoże w negocjacjach kolejnego unijnego budżetu.
Polska od miesięcy buduje "klub przyjaciół polityki spójności", czyli krajów, które - tak jak my - chciałyby, żeby unijnych euro na ten cel było jak najwięcej. To sensowne, bo w pojedynkę nie przekonamy zachodnioeuropejskich podatników, że inwestowanie w komputery dla szkół na Podlasiu albo w drogi na Warmii ma sens.
Tyle, że jak pokazał unijny szczyt, przyjaciół w UE właściwie nie mamy wcale.