Ile może być warte wytykanie błędów? 110 mln dolarów. Dokładnie tyle w pierwszej rundzie finansowania zebrała firma Grammarly. To narzędzie do sprawdzania poprawności tekstów w języku angielskim. Każdego dnia korzysta z niego prawie 7 mln osób. Przydałoby się też w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Ekipę Witolda Waszczykowskiego kilka dni temu upomnieli nauczyciele angielskiego.
Resort ostro zareagował na słowa krytyki pod adresem Polski ze strony nowo wybranego prezydenta Francji Emmanuela Macrona, która pojawiała się w czasie jego kampanii wyborczej. Ministerstwo wydało w tej sprawie specjalny komunikat. W języku angielskim. I natychmiast pojawiły się głosy, że tekst został przetłumaczony najzwyklejszym internetowym tłumaczem.
Roi się w nim od błędów i słownictwa nieprzystającego do oficjalnych tekstów. W rozmowie z serwisem Gazeta.pl jedna z nauczycielek jęz. angielskiego wyraziła nawet przekonanie, że takich błędów nie popełniliby jej maturzyści. Witold Waszczykowski wziął w obronę swoich urzędników i wyjaśniał, że materiał tłumaczył profesjonalista. A błędy? To wynik zastosowania "innego żargonu" językowego.
Z pomocą dla polskiego MSZ może przyjść amerykański start-up, który założyło dwóch Ukraińców. Firma Grammarly właśnie zebrała 110 mln dolarów na rozwój. Za 12 dolarów inteligentna maszyna rozprawi się z "poważnymi błędami językowymi". W każdym tekście. Od twitta po esej naukowy.
Czym w zasadzie jest Grammarly? To narzędzie do sprawdzania poprawności językowej tekstów. W tej chwili oferuje już kilkadziesiąt stylów pisania wiadomości. Od pism naukowych po towarzyskie maile. W zależności od naszego wyboru, automat podpowie inne konstrukcje językowe, słownictwo i slang.
Firma korzysta z uczenia maszynowego, czyli w zasadzie z sztucznej inteligencji. Podobne mechanizmy są wykorzystywane przez inne firmy. IBM od lat rozwija superkomputer i system IBM Watson. Komputer w tym przypadku uczy się leczenia raka na podstawie tysięcy dokumentów medycznych. Szuka powiązań i nowych pomysłów. Na końcu podpowiada je lekarzowi. W wypadku Grammarly podpowiedź to po prostu inny zwrot językowy lub cała konstrukcja zdania.
Gigantyczne pieniądze wyłożyły fundusze inwestycyjne General Catalyst, IVP oraz Spark Capital. 8-letni start-up obiecuje, że sprawdzanie pisowni wyniesie na zupełnie nowy poziom.
Za projekt Grammarly odpowiada dwóch Ukraińców - Max Lytvyn i Alex Shevchenko. Początkowo biznes wyglądał zupełnie inaczej. Podczas studiów w Kijowie Ukraińcy wpadli na pomysł stworzenia oprogramowania, które będzie sprawdzać materiały studentów pod kątem "zapożyczeń" z innych tekstów. W ten sposób prowadzący zajęcia mogli szybko zauważyć ewentualny plagiat.
Kilkanaście lat temu internet na Ukrainie dopiero zyskiwał popularność i powszechności. Nie wszyscy profesorowie zdawali sobie sprawę, że część materiałów jest żywcem skopiowana z sieci. Firma na dobre powstała w 2004 r., kiedy Alex Shevchenko wyjechał do Toronto na studia magisterskie. Sprawdzanie oryginalności tekstów nazywało się My Dropbox. W firmie od początku pracowały trzy osoby, później dodatkowe 15.
Warto dodać, że w tym czasie tylko jedna firma z Kalifornii pracowała nad podobnym rozwiązaniem, więc My Dropbox dorobił się popularności na uczelniach. Były gotowe płacić za usługę. W 2007 r. w bazie klientów firma miała 800 uniwersytetów i 2 mln studentów. Pod koniec tego roku Ukraińcy zdecydowali, że sprzedają firmę. Z jednym zastrzeżeniem - przez dwa lata nie mogli pracować nad konkurencyjnym oprogramowaniem. Max Lytvyn miał w tym czasie odpowiadać za połączenie.
Kilka dni po upłynięciu terminów panowie znów zaczęli pracować razem. Tym razem nad firmą Grammarly. Plan był prosty - stworzyć podobne oprogramowanie. Teraz miał pomagać w nauce języka angielskiego na uniwersytetach. - Wciąż mamy przyjaciół na uczelni. A poza tym szkoły na Zachodzie są otwarte na owe technologie - tłumaczył w jednym z wywiadów Shevchenko.
Przez kilka lat firma pracowała nad produktem i nie dzieliła nim się z szerszym gronem użytkowników. Dopiero w 2015 r. stał się on otwarty i darmowy. I wtedy Grammarly nabrał rozpędu.
Sprawdzanie tekstów jest w większości darmowe. Za kilkanaście dolarów miesięcznie można uzyskać dostęp do funkcji premium. Korekta pisowni i propozycje zwrotów, słów, związków frazeologicznych czy idiomów zmieniają się w zależności od stylu pisanego tekstu. A ten można wybierać dopiero po opłaceniu abonamentu. Z tej opcji korzysta co 10 użytkownik serwisu.
I właśnie z takich funkcji mogłoby korzystać właśnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wystarczy kilkanaście dolarów miesięcznie, by mieć pewność, że komunikat nie zostanie obśmiany.