Dynamikę najnowszej afery szpiegowskiej regulował bezpośrednio prezydent Aleksander Kwaśniewski i on osobiście miał wpływ na termin zatrzymania przez kontrwywiad ABW Marcina T., byłego asystenta przewodniczącego komisji śledczej ds. Orlenu Józefa Gruszki. Prezydent RP jako polityczny dysponent służb specjalnych jest co tydzień na bieżąco informowany podczas briefingów z szefami ABW, Agencji Wywiadu i Wojskowych Służb Informacyjnych o najważniejszych wydarzeniach mających wpływ na bezpieczeństwo i obronność państwa. O zamiarze zatrzymania obywatela Rzeczpospolitej pod zarzutem szpiegostwa dla obcego kraju szef służby ochrony państwa uprzedza zawsze prezydenta i ministra spraw zagranicznych. Mówiąc językiem służb specjalnych, tzw. realizacja czyli zatrzymanie szpiega następuje zwykle najwcześniej kilkadziesiąt godzin po przekazaniu takiej informacji głowie państwa i szefowi dyplomacji przez kontrwywiad. Tak było np. w maju 1999 r., kiedy UOP zatrzymał dwóch oficerów WSI również pod zarzutem szpiegostwa dla
Rosji.
Nic nie wskazuje, żeby w przypadku Marcina T. było inaczej. Nie ulega wątpliwości, że prezydent mógł sprzeciwić się zamiarowi zatrzymania szpiega w zeszły czwartek. A zresztą jaki był powód trzymania informacji o zatrzymaniu i aresztowaniu młodego działacza PSL w tajemnicy przez 6 dni nie tylko przed opinią publiczną, ale i przed sejmową komisją ds. służb specjalnych?
Widocznie relacja - dość dawna i raczej bez związku z pracami komisji śledczej - łącząca Marcina T. z posłem Gruszką została uznana przed sztab doradców Kwaśniewskiego za Wunderwaffe, którą prezydent postanowił sobie zostawić na wypadek, gdyby znalazł się w opałach odpowiadając na pytania parlamentarnych śledczych.
Zapobiegliwość prezydencka okazała się uzasadniona po tym, jak w minioną sobotę były prezes PZU Życie Grzegorz Wieczerzak i aresztowany lobbysta Marek Dochnal, niezależnie od siebie oskarżyli najbliższe otoczenie prezydenta o patologiczne związki z biznesem i bezprawne działania. Czarę goryczy przelała publikacja prasowa zadająca kłam twierdzeniom Kwaśniewskiego o tym, że nigdy nie spotkał się z Markiem Dochnalem.
W poniedziałek prezydent, który miał być nazajutrz przesłuchiwany przez komisję śledczą ds. Orlenu oświadczył, że nie stawi się przed jej oblicze ani przed żadną inną komisją śledczą. Kwaśniewski stwierdził, że "w komisji mamy do czynienia z głęboką demoralizacją" i odmówił uczestnictwa w "politycznej awanturze". Przy okazji nazwał tygodnik, w którym pracuje piszący te słowa, "mutacją Urzędu Bezpieczeństwa" (w odwecie za zamieszczenie wspomnianego artykułu).
W tej sytuacji nawet życzliwi prezydentowi politycy uznali, że popełnił on błąd nie stawiając się przed komisją, gdyż walkowerem oddał inicjatywę swoim przeciwnikiem uzasadniając wszystkie formułowane pod swoim adresem, nawet najbardziej absurdalne zarzuty i podejrzenia. Świadom, że zapędził się za daleko Kwaśniewski zmuszony był sięgnąć po cudowną broń, jaką było trzymane w tajemnicy aresztowanie eksasystenta Józefa Gruszki. Rola organów państwa takich jak prokuratura czy ABW w sytuacji, gdy mamy rząd nazywany nie bez powodu prezydenckim, sprowadzona została do czysto technicznej funkcji wykonawcy woli politycznej Pierwszego Obywatela RP.
O tym, że naprawdę chodziło o sparaliżowanie prac komisji śledczej i definitywne podważenie jej wiarygodności w oczach opinii publicznej świadczy błyskawiczna reakcja bliskiej prezydentowi partii Marka Borowskiego. SdPl w ciągu kilku godzin od ujawnienia informacji o aferze szpiegowskiej zażądała wprowadzenia do porządku obrad Sejmu wniosku o odwołanie Józefa Gruszki z komisji śledczej ds. Orlenu. Ziszczenie tego pomysłu w najlepszym wypadku opóźniłoby pracę komisji o całe tygodnie. "Imperium" jeszcze raz pokazało, iż nie jest przeciwnikiem, którego można lekceważyć, udowadniając, że jest silne, zwarte i gotowe.
Autor jest dziennikarzem tygodnika "Wprost"