- Klienci wzięli 125 tys. złotych na remont domu. To może nie są jakieś bardzo duże pieniądze w porównaniu do innych kredytów tego typu, ale dla nich było to jednak obciążenie. Gdy zorientowali się, że mimo terminowego spłacania zadłużenie wciąż rośnie, zrozumieli, że umowa jest skonstruowana na ich niekorzyść – mówi mec. Robert Mazur, który przed kilkoma dniami wygrał prawomocnie sprawę przeciw ING Bank Śląski S.A.
Czytaj więcej: * *Kredyty we frankach. Sąd unieważnił umowę
Chodzi o kredyt indeksowany we frankach szwajcarskich. Polega on, mówiąc w skrócie, na tym, że bank udostępnia kwotę w złotówkach, a następnie przelicza tę sumę na franki.
- To najbardziej typowa umowa o kredyt indeksowany, jaką można sobie wyobrazić. Na tym samym wzorcu zawarły ją zapewne tysiące kredytobiorców, a na prawie identycznych wzorcach innych banków w skali kraju pewnie i setki tysięcy – wyjaśnia Mazur.
Schemat popularny i masowo stosowany przez banki, ale przy tym niepozbawiony uchybień i wad, które powodowały, że jedynym wygranym w tym układzie pozostawał bank. Podstawowym grzechem umowy, z którą mecenas Mazur poszedł do sądu, było to, że nie określała, w jaki sposób zostanie ustalona kwota pozostających do spłacenia franków.
- Banki mówiły przez lata, że kredyty złotówkowe z dodatkową indeksacją frankiem korzystają z niższego oprocentowania niż kredyty w złotówkach. To bałamutne twierdzenie. Po pierwsze są i takie kredyty indeksowane, które mają oprocentowanie 13 proc. rocznie, znacznie wyższe niż złotówkowe - wskazuje prawnik. Po drugie - jak mówi - to banki same decydowały, jaka jest rzeczywista kwota zadłużenia.
Kredyt indeksowany nie może oznaczać samowoli
Bank udziela kredytu odpowiadającego 125 tys. zł, ale sam ustala dług w wirtualnym franku, a więc sam decyduje, czy zrobi to po kursie 2 zł za franka, a może 2,2 zł albo 1,9 zł. Umowa pozwalała bankowi na tak pełną dowolność, więc np. stosuje kurs kupna, bardziej dla nich korzystny niż kurs sprzedaży. Potem nalicza od oprocentowanie – już od wyższej kwoty, bo we frankach.
Zobacz też: * *Nowa ustawa o pomocy frankowiczom nie będzie wydmuszką
- W efekcie już na starcie powstawał dług, który bardzo szybko puchł. Wysokość długu była jednostronnie ustalana przez silniejsza stronę. To naruszenie zasad kontraktowania i już student drugiego roku prawa wie, że taka umowa jest niezgodna z prawem – wyjaśnia radca prawny.
Bank wymagał od klienta spłaty w złotówkach równowartości wymyślonej przez siebie kwoty we frankach szwajcarskich, ale przeliczenie nie następowało już po stosunkowo niskiej cenie kupna, lecz tym razem już po odpowiednio wysokiej cenie sprzedaży. Klient nie miał prawa zakupić franków w kantorze internetowym i przynieść ich do banku, lecz musiał skorzystać z przelicznika banku. Co gorsza spłacać musiał nie owe 125 tys. zł, ale właśnie tę wymyśloną kwotę w CHF.
Niezrozumiały dokument to nie umowa
- Prawo unijne uznaje, że brak przejrzystości umowy jest jedną z przesłanek jej nieważności – wyjaśnia mecenas Mazur. – Konsument już w chwili zawarcia porozumienia musi mieć pełną świadomość wszystkich możliwych ekonomicznych następstw umowy. Tymczasem moi klienci nie wiedzieli, ile ostatecznie będzie wynosiło zadłużenie, gdyż kurs franka ustalał jednostronnie bank. Takich umów, w których słabsza strona jest tak dalece uzależniona od banku, nie powinno w ogóle być.
Sprawa trafiła do sądu, który przyznał rację kredytobiorcom. Orzekł, że umowa może dalej istnieć, ale jako kredyt gotówkowy, już bez indeksacji.
Nie był skłonny do zawarcia ugody. Sytuacja zupełnie się zmieniła, gdy już po złożeniu odwołania, ale przed pierwszą rozprawą apelacyjną, Robert Mazur uzyskał orzeczenia dla innych klientów, także przeciwko ING. Być może nie chcąc polec po raz kolejny, bank wypłacił klientom pieniądze, których się domagali. To mogło zamknąć sprawę, ale... w wyliczeniach pomylił się i przelał o 19 groszy za mało.
Sprawa mogła toczyć się dalej, a wartość przedmiotu zaskarżenia wynosiła właśnie te - brakujące po dobrowolnej zapłacie - 19 groszy.
- Ta symboliczna kwota dała sądowi szansę na wypowiedzenie się na temat ważności całej umowy lub jej braku. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami sąd zasądził na rzecz powodów owe 19 groszy, a w pozostałej części – czyli co do tego, co bank dobrowolnie już zapłacił - oddalił powództwo, czyli postąpił prawidłowo – wyjaśnia mecenas.
Batalia o 19 groszy – czy to nie pieniactwo?
- Dobrze, że bank wcześniej uznał bezzasadność dalszej walki i dobrowolnie (choć trudno mówić o dobrowolności, skoro przegrał w pierwszej instancji) spełnił świadczenie, ale nam zależało na tym, by bank nie wykręcił się od odpowiedzialności, by sąd mógł krytycznie przyjrzeć się umowie – deklaruje Mazur.
Sąd Okręgowy w Katowicach doszedł do wniosku, że w omawianej sytuacji w ogóle nie można mówić o istnieniu umowy, gdyż niejasne mechanizmy narzucone przez bank nie pozwalają ustalić wysokości zobowiązania kredytobiorcy.
Tej umowy nigdy nie było
Skutek jest taki, że nie dość, że tej umowy nie ma w chwili wydania wyroku, to ona nie istniała od samego początku. Jest nieważna od samego początku, bo polski system nie akceptuje umów, w których klient nie wie, jakie dokładnie jest jego zobowiązanie, ile jest dłużny.
- Gdy zadzwoniłem do klientki i powiedziałem jej o korzystnym wyroku, nie bardzo wiedziała, jak go rozumieć. Zapytała, co dalej, bo do dziesiątego dnia kolejnego miesiąca musi zapłacić następną ratę. „Płacić?” spytała. Powiedziałem, że od teraz przez siedem kolejnych lat 10-go dnia każdego miesiąca może kupować sobie jakiś prezent, w nagrodę za podjęcie trzy lata temu decyzji, by walczyć o swoje – bo żadnych rat już płacić nie musi – relacjonuje pełnomocnik.
Co dalej? Kolejnym krokiem jest wykreślenie wpisu do hipoteki, a później żądanie zadośćuczynienia.
- W wezwaniach, które kierowaliśmy do wielu banków, wzywaliśmy nie tylko do usunięcia z umów nielegalnych postanowień, ale też do naprawienia krzywdy, jaką bank wyrządził klientom przez stosowanie klauzul abuzywnych, czyli niedozwolonych. To zadośćuczynienie za dyskomfort, którego doświadczyli, za życie w obawie i lęku, które by się w ich życiu w ogóle nie pojawiły, gdyby umowa była fair, a bank nie upierał się przy umowie, o której wiedział, że jest niezgodna z prawem – wyjaśnia Mazur.
Sport bankowców
A że jest niezgodna, bank wiedział wcześniej, bo nie pierwszy raz przegrał sprawę w sądzie. Mecenas, który specjalizuje się w sprawach wszelkiej maści pseudokredytów, z dezaprobatą mówi, że banki procesują się dla zasady, nawetgdy wiedzą, że nie wygrają.
- Traktują to jak sport. Mają działy prawne, dużo pieniędzy, więc są gotowe odwołać się od każdego niekorzystnego wyroku, by pokazać klientom, że odzyskanie swoich pieniędzy będzie wymagało wynajęcia prawnika i prowadzenia sprawy w sądzie. Choćby przegrały w podobnej sprawie sto razy, to za sto pierwszym też złożą apelację tylko po to, by zniechęcić innych kredytobiorców, którzy rozważają walkę o swoje. Albo płacą w zaawansowanym stadium procesu, próbując uciec spod sędziowskiego miecza – mówi i dodaje, że to obrazuje stosunek tego banku do prawa.
Powoli to się na szczęście zmienia, pojawiają się już sensowne propozycje ugodowe, ale wciąż są banki, które wolą udawać, że ich umowy są świetne.
A walczyć warto, bo polskie sądy coraz bardziej rozumieją, że nie wolno sankcjonować umowy, w której słabsza strona zobowiązuje się, że "godzi się na ryzyko kursowe" – a nie ma pojęcia, co to tak naprawdę oznacza.
Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w orzeczeniach od dawna konsekwentnie podkreśla, że konsument musi znać całe ryzyko, możliwe scenariusze, historię wahań waluty i ryzyko wahań w przyszłości – a więc wszystko to, o czym polskie banki uparcie milczały i milczą. Stosowane w Polsce kredyty indeksowane we franku szwajcarskim nie odpowiadają tym wymogom, więc nie mają prawa istnieć.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez * *dziejesie.wp.pl