Jeden z najbogatszych Polaków i najlepiej zarabiający prezes spółki notowanej na naszej giełdzie, planuje swoje odejście z biznesu. Jednak zanim zajmie się pisaniem i urządzaniem rodzinnego ogrodu, odda wartą prawie 2 mld zł firmę swoim następcom. - Nie wolno tego zostawić. Człowiek sobie umrze, a potem jest piekło spadkowe i dzieci włóczą się po sądach przez 6-7 lat - mówi w wywiadzie dla money.pl Janusz Filipiak założyciel i prezes firmy Comarch.
Krzysztof Janoś: Koniec Janusza Filipiaka w Comarchu. Po tylu latach to już musi być pan zmęczony biznesem.
Janusz Filipiak: Ależ przeciwnie. Jestem na pełnym gazie i pracuję, nawet więcej niż kiedyś. Często po kilkanaście godzin na dobę. W minionym tygodniu byłem w Polsce, Hiszpanii, Szwajcarii i Niemczech, a teraz jestem w RPA.
Nie zwalniam tempa, a sama praca za komputerem to pikuś. Najbardziej wyczerpujące są podróże. Ta do RPA to np. 20 godzin.
Jednak...
Jednak wiek to nieubłagany parametr, dlatego myślę o sukcesji. Regularnie monitoruję swoje zdrowie, ale żeby działać w biznesie odpowiedzialnie, trzeba zająć się tą sprawą.
Kto i kiedy zastąpi pana na stanowisku?
W tej chwili robocza hipoteza, nad którą pracujemy, jest taka, że przez pięć najbliższych lat syn będzie wchodził w rolę prezesa, a ja powoli będę oddawać kolejne obszary zarządzania. Gdzieś w 2022 roku wycofam się z zarządzania, a syn to wszystko przejmie.
Będzie miał wtedy...
Równo 40 lat, a ja 70.
A dlaczego Jeremiasz, a nie np. starsza córka Anna? Zasiada już przecież w radzie nadzorczej.
Dlatego, że syn kończył studia z informatyki na bardzo dobrej uczelni w USA. Od 16 lat mieszka w Stanach i od tego czasu pracuje w spółce, a obecnie zarządza naszymi operacjami na dwie Ameryki i Azję. Córki mają swoje obawy odnośnie do tego rozwiązania, ale ciągle o tym rozmawiamy i pracujemy nad tą hipotezą.
Może więc za wcześnie na zdradzanie planów?
Przeciwnie. Ogłoszenie roli mojego syna jest zgodne z zasadami sztuki. Wszystkie książki z tej dziedziny radzą, aby w miarę przejrzyście komunikować sukcesję. Zachowując oczywiście proporcje: w rodzinach królewskich z dużym wyprzedzeniem informuje się, kto będzie następcą.
Ponadto trzeba zacząć to robić. Nie wolno tego zostawić. Człowiek sobie umrze, a potem jest piekło spadkowe i dzieci włóczą się po sądach przez 6-7 lat. Tym bardziej że to nie tylko rodzinna sprawa. Coraz częściej zaczynają nas o to pytać akcjonariusze. I klienci.
O co konkretnie pytają?
Mówią: no dobrze jest ten profesor Filipiak, który stworzył firmę i to fajnie działa jako jego projekt autorski. Ale co będzie dalej? Na takie pytanie nie da się po prostu odpowiedzieć, że będzie dobrze. Klienci zaczęli już nawet wpisywać do kontraktów kary umowne za zmianę kontroli właścicielskiej.
Boją się, że sprzeda pan Comarch?
Mniej więcej. Teraz w informatyce standardem jest umowa na 5-10 lat. Klienci chcą mieć pewność, że te usługi i produkty dostarczać będzie przez lata ta sama firma.
Mówiąc przykładowo?
Że nie kupi nas na przykład IBM. Godzą się na sukcesję, ale nie zgadzają się na sprzedaż firmy w obce ręce. Zatem nie jest to tylko kwestia rodzinna, ale efekt uwarunkowań biznesowych.
A propos rodziny. Wszystkie dzieci wiążą swoją przyszłość z Comarchem?
Starsza córka Anna jest w radzie nadzorczej i wspomaga zarządzanie biznesem w Szwajcarii. Przejęła od mamy zarządzanie restauracją "Wierzynek" i rozwija własny autorski projekt budowy manufaktury czekolady "Słodki Wierzynek". Chce się rozwijać w tej dziedzinie. Młodsza córka Maria na razie ma 22 lata i studiuje.
Jednak i ona ma pomysł na siebie. Uczy się w Nowym Jorku i Londynie w najlepszych szkołach modowych: Parsons i Saint Martin. W przyszłości chce rozwijać własny biznes modowy. Nie wszyscy muszą pracować w Comarchu. Cała trójka jednak ciężko pracuje od rana do nocy. Dlatego jestem szczęśliwym ojcem.
Choć oczywiście znam takie historie znajomych, którzy np. mają tylko jedną córkę po historii sztuki i ona nie chce się realizować w biznesie. W sukcesji reguł nie ma.
Ale wszyscy chcielibyśmy mieć grube portfele. Pan zarobił w zeszłym roku ponad 11 mln zł. Najwięcej wśród prezesów spółek notowanych na warszawskim parkiecie. Syn zachowa to pierwsze miejsce na podium?
Najpierw musi powstać struktura do sukcesji i konstytucja rodzinna. Potem dopiero przyjdzie czas na dyskusję o zarobkach. Zapewne jednak prezes nadal będzie otrzymywał wynagrodzenie za pracę i dywidendy.
Jak w szczegółach ma wyglądać sukcesja?
Nasz pomysł, który w tej chwili z żoną uznajemy za najlepszy, polegać będzie na wniesieniu akcji moich i żony do spółki komandytowej akcyjnej. Wszystko zostaje w Polsce. Dzieci będą miały po jednej trzeciej akcji tej spółki i będą nią wspólnie zarządzać.
Nie jest to mój autorski pomysł, a powszechnie stosowane w Niemczech rozwiązanie dla spółek tego typu co Comarch. Tam niektóre firmy funkcjonują już w ten sposób od czterech czy pięciu pokoleń. I to się sprawdza. Również w sytuacji, kiedy potem tych spadkobierców jest nawet kilkunastu.
Każde z trójki państwa dzieci będzie współwłaścicielem. A co w sytuacji, kiedy któreś z nich będzie chciało pozbyć się swoich udziałów?
Żadne z dzieci nie będzie posiadało bezpośrednich praw do tej 1/3 akcji. Sprawują nad całością wspólny zarząd. Żeby sprzedać akcje, mianować nowego prezesa, zrobić cokolwiek ważnego, będą najpierw musieli się ze sobą dogadać.
Po ustaleniu wspólnego stanowiska nie ma nawet fizycznej możliwości, żeby doszło do jakiegoś innego głosowania na walnym zgromadzeniu Comarchu.
Jak jednak stworzyć warunki do ustalania takiego stanowiska, żeby nie sparaliżowało to działalności spółki?
Oczywiście to będzie wyższa szkoła jazdy, by stworzyć taki statut. Tu również zamierzamy skorzystać z doświadczeń niemieckich. W Polsce nie mamy niestety historii dziedziczenia kapitałów i firm.
Słabo też u nas ze sztuką osiągania konsensusu...
Wiem, do czego pan zmierza. Kłótnie są zawsze, ale rzecz w tym, żeby to nie przenosiło się na walne zgromadzenie spółki, żeby to mogli wcześniej przedyskutować w spółce komandytowej. Teraz to jeszcze i tak będzie stosunkowo proste, ale trzeba myśleć o przyszłości, kiedy spadkobierców w tej spółce będzie np. 20. Teraz mamy 3 dzieci, 4 wnuków, ale za chwilę będzie ich więcej.
A nie obawia się pan, że może to trochę przypominać kultowy serial o wielkiej fortunie Carringtonów? W "Dynastii" spory spadkobierców rozgrzewały widzów bardziej niż niejeden thriller.
To jest nieuniknione, bo dzieci kłócą się już dzisiaj. Temu nie można zapobiec. Jednak nie ze względu na to skojarzenie, które pan przywołał, nie wybraliśmy modelu amerykańskiego. Tamtejsza formuła fundacji nie pasuje do naszych uwarunkowań prawnych i tradycji. Bliżej nam w tej sprawie do Niemiec.
Przeprowadzenie sukcesji jednoosobowej działalności nie jest w Polsce proste. Pan zamierza to zrobić ze spółką giełdową. Co tu będzie największym wyzwaniem?
Bardzo złożony proces podatkowy. I koszty. Oczywiście chcemy zapłacić jak najmniejsze podatki. To nic dziwnego, wszyscy tak robią. Jednak wnosząc akcje do spółki komandytowej, chcemy ten proces zoptymalizować.
Chcę podkreślić, że nie szukamy rozwiązań gdzieś w rajach podatkowych. Chcemy zrobić to w Polsce, ale nie mam zamiaru wpaść na minę. Nie chcę płacić jakiś kolosalnych podatków, bo gdzieś podeszliśmy do sprawy niestarannie.
Chcemy po prostu sprawnie przesunąć ten pracujący majątek na dzieci. Majątek, który przynosi Polsce 700 mln zł rocznie w eksporcie.
Zostając przy dużych pieniądzach... W ostatniej naszej rozmowie powiedział pan, że w pewnym momencie tego bogactwa już nie da się skonsumować...
Da się je jednak roztrwonić.
Pewnie tak, ale na co można wydać 11 mln zł rocznej pensji?
Zarówno ja, żona i cała nasza rodzina chcemy robić coś fajnego. Tak się składa, że mamy do tego możliwości. Jako swoje hobby traktuje ostatnio rozbudowę domu w Zbydniowicach w Krakowie. Tworzę tam teraz ogród. Proszę mi wierzyć, jedyna wartość, którą warto zachować, to nieruchomości.
Za takie pieniądze to może być coś więcej niż ogród.
Park. Ładny park, ale nie chcę reklamować tego przedsięwzięcia.
Na emeryturze oprócz dalszego rozbudowywania parku czym chce się pan zajmować?
Będę pisał. Mam nadzieję, że dostanę ten czas od opatrzności i będą mógł - na papierze - podsumować wiedzę, którą zdobyłem.