Dozór kopalni Jas-Mos, w której w środę zginęło 10 górników, zlekceważył zagrożenie metanem - wynika z dokumentów, do których dotarła 'Gazeta Wyborcza'.
Z notatek służbowych dyspozytora ruchu w kopalni Jas-Mos w Jastrzębiu Zdroju wynika, że o godz. 4.36 kilkaset metrów pod ziemią czujniki metanu wykryły 2,9 proc. stężenia tego gazu. Już przy stężeniu wynoszącym 2 procent należy natychmiast wycofać ludzi z zagrożonego rejonu, a przy takim, o jakim wiedział dyspozytor , należy ogłosić akcję ratunkową. Nie zrobił tego.
Mamy prawo podejrzewać, że w kopalni było to częstą praktyką. Wycofanie ludzi wiąże się z ogłoszeniem akcji ratunkowej. To kosztuje dużo pieniędzy. - Nie mogę temu zaprzeczyć - powiedział 'Gazecie ' Piotr Szereda, związkowiec z kopalni.
Zginęło dziesięciu górników. 37 górników przez kilkadziesiąt minut było w zagrożonym rejonie. Zamiast uciekać, szli sprawdzić, dlaczego poczuli podmuch powietrza. Dyspozytor przyjmował od nich informacje i nie reagował.
Gazeta nieoficjalnie dowiedziała się , że dyspozytor otrzymał meldunek o przerwie w pracy automatycznych czujników metanowych. W tej sytuacji także powinien zareagować - przynajmniej próbować połączyć się z górnikami pracującymi w niebezpiecznym miejscu. O tym, że nie ma z nimi łączności poinformował naczelnego inżyniera kopalni dopiero po 30 min.
Dyspozytor kopalni pod jedną godziną (4.36) zapisał zgłoszenie od górnika strzałowego, że ten chce rozpocząć strzelanie i że melduje o tym o 4.30. W tym samym czasie pisze o przerwie w pracy automatycznych czujników metanowych i o tym, że zaczęły normalnie pracować oraz że pokazują wysokie stężenie metanu. Przy takim zapisie nie sposób ustalić kolejności wydarzeń.
Wyborcza/płużyczka/pul