Szanowni czytelnicy znają moją obsesję na punkcie demografii. Obsesję pełną pesymizmu oczywiście. Ponieważ moje wołanie dotyczące ubezpieczeń społecznych także pozostaje głosem wołającego na pustyni, nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie nawiązać do tych dwóch tematów. Tym razem połączę obie wizje w jeden koszmar futurologiczny.
Na początek teza dość szokująca nawet jak na takiego prowokatora jak ja. W przyszłości, gdzieś pomiędzy 2017 a 2025 rokiem czeka nas bankructwo finansów publicznych, ze wszelkimi jego konsekwencjami w postaci załamania gospodarczego, kryzysu walutowego, niewypłacalnością wobec dłużników, inflacją itd.
Co więcej, praktycznie do roku 2012 nie odczujemy żadnych gwałtownych symptomów zbliżającej się katastrofy, poza coraz większymi podatkami, brakiem większego wzrostu dochodów do dyspozycji przy jednoczesnym znaczącym zwiększeniu wydajności pracy, pogarszającymi się stale, aczkolwiek powoli, usługami publicznymi, takimi jak służba zdrowia, policja, sądy.
Zanim jednak przystąpimy do prognoz, zacznijmy od opisu stanu zastanego. Może kilka danych o ZUS. Otóż Fundusz Ubezpieczeń Społecznych, którym ZUS zarządza, wydaje rocznie ok. 108 mld zł (dane za rok 2004). Od razu podam, że na świadczenia FUS wydaje ok. 105 mld zł, zaś na własne funkcjonowanie zaledwie (!) 3,1 mld zł rocznie. Podaję te liczby, aby obalić mit jaki funkcjonuje w społecznym przekonaniu, że ZUS jest dobrym pomysłem i gdyby tylko wydawano na jego utrzymanie racjonalne pieniądze, to mógłby trwać. Wydatki FUS rosną w ostatnich dwóch latach mniej więcej w tempie 5 proc. rocznie. Odpowiada to tempu wzrostu PKB, dlatego też gdyby zmiany w strukturze klientów oraz tempie wzrostu PKB utrzymywałyby się w nieskończoność, to system dalej miałby szansę funkcjonować. Tak jednak niestety nie jest.
Z tych 105 mld zł. najwięcej wydaje się na emerytury - ok. 59 mld zł, na renty ok. 38 mld zł, na zasiłki chorobowe i wypadkowe ok. 9 mld zł. W ciągu lat 2002-2004 wydatki na renty i zasiłki kształtowały się mniej więcej na tym samym poziomie, rosły za to dynamicznie wydatki na emerytury - od 49 mld zł. w roku 2002, do 59 mld zł. w roku 2004. Liczba emerytów FUS wzrosła w tym samym okresie z 3,1 mln do 3,8 mln klientów, liczba rencistów chorobowych spadła z 2,6 mln do 2,1 mln, zaś liczba rencistów "rodzinnych" wzrosła z 1,1 mln do 1,3 mln osób. Możemy więc obalić kolejny mit o rosnącej armii rencistów. Liczba rencistów spada kosztem rosnącej armii emerytów.
Obalając stereotypy warto wspomnieć również o micie niskich emerytur. W Polsce przeciętna emerytura z FUS wynosi obecnie (rok 2004) 121,4 proc. przeciętnego wynagrodzenia, renta - 93 proc. tegoż wynagrodzenia i (uwaga!) renta rodzinna - 130,2 proc. Ciekawe, prawda? A jeszcze wyższe są emerytury mundurowe z funduszu emerytalnego finansowanego w 100 proc. z budżetu państwa. Stereotyp bierze się stąd, iż emeryci utrzymują nie tylko samych siebie, ale z tychże świadczeń żyją często całe niepracujące rodziny.
Jak już wcześniej wspomniałem, obecna sytuacja ZUS, przy rosnących systematycznie dotacjach z budżetu państwa daje się jako tako sklecić finansowo i gdyby nie zmieniała się relacja płacących składki do pobierających świadczenia, taki pat mógłby trwać. Ale jest inaczej. Postępujące zmiany demograficzne z roku na rok powolutku podkopują i tak już spróchniałe fundamenty ZUS. W roku 1998 składki pokrywały w 90 proc. wydatki na świadczenia. W roku 2000 w 80 proc., w roku 2002 w 71,5 proc.
W roku 2003 wicepremier Hausner radykalnie podniósł składki na ZUS i ograniczył rewaloryzację świadczeń, jednak nie udało mu się do końca wprowadzić swojego planu w życie. Plan był szalony, bowiem z góry zakładał rzecz niemożliwą fizycznie. Hausner chciał za wszelką cenę ograniczyć wydatki ZUS i zwiększyć jego dochody, nie zmieniając istoty samego systemu. W rezultacie osiągnął kolosalne niezadowolenie społeczne i jedynie na dwa lata zatrzymał niekorzystne tendencje. W roku 2004 dochody składkowe ZUS pokryły wydatki na świadczenia tylko w 71,2 proc. Pozostałe 29 proc. ZUS musi szukać w pożyczkach, dotacjach z budżetu państwa, czy półjawnym złodziejstwie na nie w pełni przekazywanych składkach OFE. Warto nadmienić w tym miejscu, że KRUS ma wskaźnik pokrycia mniej więcej na poziomie 3-6 proc., zaś świadczenia z funduszu emerytalnego (tzw. resortowe i mundurowe) - 0 proc., bowiem w całości pokrywane są z budżetu państwa.
W roku 2005 rząd premiera Marcinkiewicza zapowiedział całkowite odejście od linii Hausnera. Nie będzie weryfikacji rent, zabierania przywilejów górniczych, niskiej rewaloryzacji, a także wprowadzone zostanie senioralne. Wskaźnik pokrycia po chwilowym zwolnieniu dalej pogalopuje w dół.
Wiemy już, jaka jest sytuacja w ZUS, a co wobec tego z demografią? Otóż na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat zmiany demograficzne zachodziły w sposób przyczajony i niezauważalny dla przeciętnego obywatela. Były one jednak nieodwracalne i ich efekty już niebawem dadzą o sobie znać. Zanim opowiem o nich, chcę zaznaczyć ze swoje dywagacje opieram o oficjalną prognozę demograficzną GUS do roku 2030, która moim skromnym zdaniem jest już nieaktualna, bo już teraz okazuje się nazbyt optymistyczna.
Otóż w roku 1996 w Polsce żyło ok. 5,4 mln osób w wieku emerytalnym (tzn. mężczyźni powyżej 65 roku, kobiety powyżej 60 roku życia). W roku 2005 takich osób było 5,9 mln - tak więc ZUS nie musiał borykać się z dramatycznym wzrostem liczby emerytów. W całej dekadzie liczba przyrosła o ok. 9 proc. Jak będzie w przyszłości? Jeszcze w roku 2010 liczba osób w wieku emerytalnym będzie rosnąć powoli do 6,4 mln. Ale następne dwie dekady to już wzrost lawinowy: w 2020 roku 8,5 mln i w roku 2030 9,6 mln. To oznacza, że za ok. 14 lat ZUS-owi, KRUS-owi i funduszowi emerytalnemu przybędzie klientów o ok. 50 proc. W następnej dekadzie znów o 15 proc.
Obecnie przeciętny emeryt pobiera swoją emeryturę przez ok. 16 lat. W roku 2020 przeciętna długość pobierania wzrośnie do 19-20 lat, by w 2030 roku wynieść ok. 22 lat. Te dwa parametry oznaczają, że wydatki na emerytury wzrosną do 2020 roku o ok. 80 proc. a do 2030 o ok. 130 proc., nie uwzględniając elementu rewaloryzacyjnego.
A co z dochodami? One też zależą od demografii. Liczba osób w wieku aktywnym (od 18 do 44 lat) w 1996 roku wynosiła w Polsce ok. 15,6 mln osób. W roku 2005 spadła zaledwie do 15,2 mln, o 400 tys. osób. Zawdzięczamy to wyżowi demograficznemu dekady przełomu lat 1975-85. I mniej więcej efekt ten będzie działał jeszcze pozytywnie do roku 2015, kiedy to liczba aktywnych osiągnie 15 mln osób. Ale później gwałtownie zacznie spadać. W roku 2020 - 14 mln, w roku 2025 - 12,7 mln, w roku 2030 - 11,1 mln osób. Tak więc ok. roku 2012 nagle zaczną występować kłopoty z wielkością pozyskiwanych składek. I tak już będzie cały czas.
Nałożenie się dwóch niekorzystnych tendencji gwałtownego wzrostu liczby emerytów i spadku płacących składki, musi skutkować zapaścią finansową funduszu na skalę dotychczas niewyobrażalną. To już nie będzie 70 proc. pokrycia, ale jakieś 20-30 proc. w roku 2020. Deficyt funduszu urośnie ok. 3, 4-krotnie, nie licząc rewaloryzacji, którą pokryje jak już wcześniej wspomniałem wzrost PKB.
Tak samo będzie w KRUS i w funduszu emerytalnym, zaś pierwsze jakiekolwiek efekty reformy OFE w postaci wypłat pojawią się dopiero w roku 2028, zaś odczuwalna poprawa finansów z tego tytułu czeka nas ok. 2040 roku. To zdecydowanie o 20 lat za późno. ZUS potrzebujący (wg dzisiejszej wartości nabywczej) ok. 180 mld zł w 2020 roku i 240 mld zł w roku 2030, doprowadzi do rozsadzenia finansów publicznych. A to dopiero jeden z czterech jeźdźców finansowej apokalipsy. O trzech pozostałych - służbie zdrowia, długu publicznym i dochodach z prywatyzacji - opowiem następnym razem. Dziwnym trafem pozostałe wąskie gardła nastąpią także pod koniec drugiej dekady XXI wieku.
Jedyną deską ratunku, do jakiej posunie się prawdopodobnie kolejny z socjalizujących rządów, będzie odroczenie o ok. 10-15 lat egzekucji w postaci rozdysponowania oszczędności OFE na poczet załatania opisanego przeze mnie kryzysu. Ale wówczas w roku 2040 nie będzie już czego ratować.