Katastrofa smoleńska coraz częściej pojawia się w sądach. Rodziny poszkodowanych w wypadkach komunikacyjnych i katastrofach budowlanych powołują się na wysokość odszkodowań dla rodzin ofiar. Dlaczego? Bo chcą odszkodowań w tej samej wysokości. W Polsce zapadło już prawie 90 wyroków, gdzie pojawił się właśnie Smoleńsk - wynika z analizy WP money. Sądy z tymi argumentami mają problem. Część je uznaje, część z góry odrzuca. Są jednak przykłady, w których metoda zadziałała.
Tadeusz K. po ukończeniu Technikum Weterynaryjnego trafił do wojska. Był zdrowy. Miał kategorię A, został zaszczepiony przeciw durowi i tężcowi. „Brał udział we wszystkich ćwiczeniach, musztrach, nie skarżył się na warunki sanitarne i bytowe u pozwanego, które oceniał pozytywnie” - ustalił sąd. W drugim tygodniu zachorował. Na sepsę. Tak jak kilku innych żołnierzy. Tadeusz nie miał szczęścia, leczenie rozpoczęto za późno. Zniekształcenie stóp, amputacje palców, blizny. I trauma. A później sądowa walka o odszkodowanie.
Inna sprawa. Wypadek samochodowy, ginie jedyna córka. "Powód codziennie myśli o córce, codziennie odwiedza jej grób na cmentarzu. Pokój córki wygląda nadal tak jak za jej życia. Zarówno powód jak i jego żona chcą aby tak pozostało" - notuje protokolant w sądzie. Tu znów trwa walka o odszkodowanie.
Co łączy te sprawy? Argumenty przy żądaniu wyższego odszkodowania. W sądowych pismach coraz częściej znaleźć można odwołania do katastrofy smoleńskiej. Poszkodowani sugerują, że też chcieliby dostać tyle, na ile mogły liczyć rodziny ofiar. Tyle czyli ćwierć miliona złotych dla każdej osoby z tzw. rodzin smoleńskich, a więc męża, żony, dzieci czy rodziców.
- Ludzie oglądają telewizję, czytają tabloidy. Wiedzą, ile dostały rodziny ofiar katastrofy. I też tyle chcą. To naturalna reakcja. Tym bardziej, że w wielu sprawach ubezpieczyciele i sądy niższych instancji oferują po prostu grosze. Wtedy ludzie są gotowi sięgnąć po każdy argument, nawet ten o smoleńsku - mówi WP money prawnik walczący o odszkodowania. Woli zachować anonimowość, bo katastrofa z kwietnia 2010 roku zawsze budzi emocje.
W tej chwili "Smoleńsk" i "katastrofę smoleńską" znaleźć można w ponad 90 wyrokach w całym kraju. Sądy ze Szczecina, Warszawy, Katowic, Krakowa już w takich sprawach orzekały. Casus "za Smoleńsk można było dostać tyle" docierał nawet do Sądów Apelacyjnych.
Ile procesów w oparciu o odszkodowania jak to dla rodzin smoleńskich się jeszcze się toczy? Trudno powiedzieć. Widać jak na dłoni, że trend jest. Sądy mają z tymi argumentami problem. Na komentarz trudno namówić prawników z firm odszkodowawczych. Nie chcą nawet zdradzić, czy klienci często o tym mówią. Czy "metoda na Smoleńsk" działa?
Sądy mają problem
Część sądów z góry odrzuca odwołania do katastrofy smoleńskiej i tłumaczy, że to tylko zobowiązanie Skarbu Państwa. Padło poza sądem, więc nie trzeba brać go pod uwagę.
A chodzi m.in. o sprawę zawalonej hali z Katowic. To katastrofa z 2006 roku. Sąd nie miał wątpliwości, że do tragedii doprowadziły błędy w konstrukcji i wykonaniu hali Międzynarodowych Targów. W 2014 roku zdecydował, że 250 tys. zł to za dużo jak za śmierć męża.
"Żądana kwota 250 tys. zł słusznie oceniona została jako nadmierna. Na wysokość tak ustalonego zadośćuczynienia nie mogły mieć żadnego wpływu kwoty zadośćuczynień przyznanych osobom najbliższym dla ofiar katastrof samolotowych w Mirosławcu i Smoleńsku. Kwoty te były wypłacane dobrowolnie, a zarówno sposób i wysokość ich wypłaty zasadniczo odbiegały od dotychczasowej sądowej praktyki w tym zakresie" - wyjaśnia w wyroku sąd w Katowicach.
"Na wysokość należnego powodowi świadczenia nie mogą mieć wpływu (...) kwoty zadośćuczynień przyznanych osobom bliskim ofiar katastrofy lotniczej w Smoleńsku (...), na co powołuje się apelujący powód" - tłumaczy sąd ze Szczecina w sprawie żołnierza chorego na sepsę.
Wśród wyroków, do których dotarliśmy, najtwardszy orzech do zgryzienia miał Sąd Apelacyjny ze Szczecina. Musiał on ocenić, ile Skarb Państwa powinien wypłacić wdowie policjanta. Zginął na służbie, postrzelony przez drugiego funkcjonariusza. Policjant wyciągał z wozu podejrzanego, ten się szarpał, broń wystrzeliła. I trafiła stojącego obok kolegę. Zmarł na miejscu.
Historia odbiła się głośnym echem w mediach. W dokumentach powód - czyli żona zmarłego - wprost odnosi się do "sprawy smoleńskiej". Dokumentów tej sprawy nie czyta się łatwo.
"Podobnie jak w sprawie smoleńskiej, tak i w niniejszej sprawie powódka musiała dokonać identyfikacji zwłok męża, gdzie jego głowa była roztrzaskana przez kulę. Nadto sprawa śmierci jej męża była sprawą medialną, było wiele wersji tego zdarzenia i do dnia dzisiejszego każdy wpisując nazwisko w wyszukiwarce internetowej może wyczytać różne informacje z okresu tego zdarzenia z komentarzami internautów” - czytamy w dokumentach.
Zdaniem prawników jednej ze stron "doszło do nierównego traktowania żony i dzieci zastrzelonego na służbie policjanta przez jego zwierzchnika w stosunku do bliskich ofiar katastrofy smoleńskiej". W dokumentach sporo miejsca zajmuje wyjaśnienie, że przyrównanie katastrofy lotniczej do zabitego na służbie policjanta nie powinno w ogóle budzić wątpliwości. Za jego zgon odpowiada państwo, gdyż źle wyszkoliło drugiego funkcjonariusza. Sąd ripostował, że krzywdy nigdy nie da się poprawnie przeliczyć na pieniądze. Inne przypadki mogą być tylko wskazówką, ale nigdy nie stanowią jedynego odniesienia. Ostatecznie podwyższono świadczenie do 200 tys. zł - po takiej kwocie dostała żona oraz każde z dzieci.
Spraw, w których "Smoleńsk" jest głównym odniesieniem jest tylko kilka. Czasami dochodzi do absurdalnych sytuacji, gdy na przykład na katastrofa pojawia się pomiędzy sądzącą się o pieniądze za śmierć teścia a zakładem ubezpieczeniowym.
Za mało medialna sprawa...
Część sądów wyjaśnia, że na takie pieniądze poszkodowani w wypadkach nie powinni liczyć. Dlaczego? Mówiąc brutalnie: bo ich sprawy nie były tak medialne i nie są ciągle żywe w pamięci opinii publicznej i rodzin.
"Bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej musieli przeżyć traumę identyfikacji zwłok, ciała ich bliskich często były zmiażdżone lub rozczłonkowane. Sprawa miała charakter medialny, jeszcze wiele miesięcy po wypadku temat katastrofy smoleńskiej był i jest nadal obecny w mediach. Zagadnienia związane z katastrofą często przedstawiane były w formie debat, pojawiają się nowe hipotezy dotyczące przyczyn tragedii. (...) Rozmiar katastrofy i całokształt okoliczności z nią związanych zadecydował o przyznaniu zadośćuczynień we wskazanej kwocie" - podnosi sąd w Gorzowie Wielkopolskim.
Taki wyrok usłyszała kilka lat temu 10-latka, której matka zginęła w wypadku. Skończyło się na wypłacie ok. 80 tys. zł, rencie. Pieniądze wystarczyły na mieszkanie, gdzie żyje z babciami.
Zdecydowanie brutalniej wykazywał to sąd z Warszawy. Musiał zdecydować, ile pieniędzy powinna dostać rodzina wojskowego, który zginał w katastrofie CASY. O to na początku też były spory.
Uznał, że "na wysokość wskazanych zadośćuczynień duży wpływ miała szczególna jednak społecznie oraz państwowo doniosłość tej tragedii, w której śmierć poniosła również para prezydencka, jej ogólnokrajowy oraz międzynarodowy wymiar i wydźwięk. Nie umniejszając w żadnej mierze bólu powódki i podobnie tragicznej przyczyny śmierci męża, który również zginął wraz z innymi osobami o podobnych zasługach, nie można też z drugiej strony uznać, aby społeczny wydźwięk katastrofy samolotu (...) był równie duży”. W wypadku zginęło 20 osób.
Ostatecznie rodziny ofiar katastrofy wojskowej CASY również dostały zadośćuczynienia w podobnej wysokości, co rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej.
Są też wyjątki
Nie wszystkie sądy odrzucają argumentację "na Smoleńsk". "W ocenie sądu, mając na uwadze orzecznictwo, jak również wysokość zadośćuczynień wypłaconych bliskim osób, które zginęły w sprawie tzw. katastrofy smoleńskiej, średnie zadośćuczynienie za śmierć osoby bliskiej winno oscylować w granicach 200 000 zł” - czytamy w jednym z wyroków.
Warszawski sąd miał ocenić, jakie pieniądze należą się siostrze, za zmarłą w wypadku samochodowym. Pojazdem kierował ojciec obu pań. Z tego tytułu sąd nieznacznie obniżył ostatecznie wypłacone pieniądze. Jednak punktem odniesienia była właśnie katastrofa prezydenckiego Tupolewa.
Argumentów o wypłatach w sprawie smoleńskiej nie odrzucił też sąd apelacyjny w Krakowie. Rozstrzygał w sprawie zmarłej córki w ostatnich tygodniach ciąży. Sąd zatrzymał się jednak na poziomie 100 tys. zł. Podobnie zresztą postąpił sąd w Zgorzelcu. Zaakceptował roszczenie, choć ograniczył się do 80 tys. zł. Uznał jednak, że pieniądze wypłacone rodzinom ofiar katastrofy w smoleńsku są istotnym odniesieniem. I warto po nie sięgnąć.
**Najpierw media, później rodziny**
Przypomnijmy, że na początku 2011 roku aż 270 osób z rodzin smoleńskich otrzymało propozycje zadośćuczynienia w kwocie 250 tys. zł. Pieniądze dostawali wszyscy - mężowie, żony, dzieci, rodzice ofiar katastrofy. Ugodową propozycję złożyła Prokuratoria Generalna. Rodziny z czasem przyjmowały pieniądze, choć to nie zamykało drogi sądowej do dalszych procesów. Najczęściej i tak sprawy związane z katastrofą kierowane były na wokandę. Procesy trwają do dziś, kolejne roszczenia pojawiały się też w ostatnich miesiącach.
O proponowanej ugodzie pierwsze dowiedziały się media, a dopiero później pełnomocnicy rodzin. Bliscy byli więc na samym końcu.
- To nieporozumienie - komentował taki obrót spraw mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik części rodzin. Kownacki dziś stoi po drugiej stronie barykady, jest wiceministrem w resorcie obrony narodowej. To właśnie od MON w procesach rodziny domagają się odszkodowań.
O roli Kownackiego i jego wsparciu dla rodzin często się zapomina, bo był mniej przebojowy niż inny mecenas - Rafał Rogalski. To on od początku często wspominał o zamachu, więc częściej trafiał i do gazet, i do telewizji. Dziś Kownacki podkreśla, że sprawy odszkodowań go w resorcie nie interesują, bo byłby to "konflikt interesów". Ocenił jednak niedawno, że wypłacane przez rząd PO - PSL kwoty były skrajnie za niskie.
Wśród rodzin pojawił się za to żal, że kwestie pieniędzy zostały tak szybko upublicznione. Podnosiły, że Prokuratoria wystawia je na lincz i szybko pojawią się zarzuty o pazerność. Miały rację. Takie zarzuty pojawiają się zresztą do dziś, gdy tylko na jaw wychodzą kolejne roszczenia rodzin.
Ale tamta decyzja miała jeszcze jeden skutek. I to dość niespodziewany.
Poszkodowani m.in. w wypadkach komunikacyjnych szybko zauważyli, że w swoich sprawach mogą liczyć tylko na ułamek tej kwoty. A przecież też tracili bliskich, też cierpieli, też ich świat się walił. Na sumę 250 tys. zł mogli patrzeć tylko z zazdrością. Więc w sądach zaczęli domagać się wyjaśnień, dlaczego dostali mniej. W pozwach powołują się właśnie na odszkodowania za katastrofę smoleńską. Też tyle chcą.