W tym samym czasie rząd cichutko poinformował, że na koniec 2003 roku dług publiczny wyniósł ponad 420 mld zł., czyli o 51,4 proc. PKB – co oznacza przekroczenie pierwszego progu ostrożnościowego, a prognozy jeszcze rok temu mówiły o ok. 49,8 proc. PKB.
Tempo wzrostu długu wyniosło w 2003 roku 20 proc., czyli było ponad 4 razy szybsze niż tempo wzrostu gospodarczego. Nożyce nadal dramatycznie się rozwierają. Jaki rząd i jak długo wytrzyma taki szpagat? Dług publiczny to suma długów skarbu państwa (wynikła z deficytów budżetowych), samorządów, agencji i agend, systemów ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych. Jak się mu przyjrzeć bliżej, to właśnie na tych peryferiach, poza budżetem centralnym, rośnie on najszybciej. ZUS ma już ponad 5,5 mld długu, a o rozmiarach długu w służbie zdrowia to pewnie nikt do końca nie ma pojęcia.
Wzrost w pierwszym kwartale tego roku to zasługa nieprawdopodobnego kupowania na zapas. Ostatnie dane mówią o 30 proc. wzroście sprzedaży na wewnętrznym rynku detalicznym w kwietniu rok do roku – ostatnim miesiącu przed akcesją. Tak rekordowego wzrostu sprzedaży nie mieliśmy chyba w całej historii gospodarczej kraju po 1989 roku. Tymczasem eksport zaczyna dostawać lekkiej zadyszki, jego przyrost w najbliższych miesiącach nie będzie przekraczał 3-5 proc., z uwagi na dość wysoką już bazę porównawczą analogicznych miesięcy roku poprzedniego. Trzeba też zwrócić uwagę na rekordowy wzrost akcji kredytowej, zwłaszcza konsumpcyjnej i mieszkaniowej, gospodarstw domowych. Czyli kupujemy na zapas i na kredyt. Doszło do tego, że znikła dotychczasowa zmora systemu bankowego – nadpłynność. Innymi słowy popyt na kredyt jest większy niż podaż pieniądza, z tytułu którego można tych kredytów udzielić. Skarb państwa stanął w obliczu podniesienia oprocentowania bonów skarbowych i
obligacji, bo inaczej banki będą wolały puścić pieniądze na rynek.
RPP stanęła w obliczu konieczności podniesienia stóp procentowych. Poprzedni jej skład dawno by już to zrobił, obecny jest jakby w kropce. Tymczasem PPI (czyli mówiąc trywialnie inflacja przemysłowa) sięgnęła w kwietniu poziomu wzrostu 7,5 proc., tylko czekać jak CPI (nasza kochana inflacja konsumpcyjna) pójdzie tym śladem.
Tymczasem w Sejmie oczywiście można na palcach jednej ręki zliczyć tych, którzy rozumieją co się dzieje w gospodarce. Dla zdecydowanej większości posłów, 6,5 proc. wzrostu jest sygnałem do rozpoczęcia rozdawania, zwłaszcza teraz kiedy kryzys polityczny sięga apogeum, zaś stopa bezrobocia nadal nie może zejść poniżej 20 proc. Ciekawe, bo wszyscy lewicowi spece od ekonomii zapewniali że 5 proc. wzrostu gospodarczego jest tym granicznym poziomem dla spadku bezrobocia, a tu może się okazać że to wysokość fiskalizmu i socjalu, a nie poziom wzrostu gospodarczego odpowiada w Polsce za bezrobocie.
Wszyscy posłowie czują w powietrzu nadchodzące wybory. Każda partia chce więc zarobić punkty u wyborców. Najbardziej złakniona tych względów jest lewica i ludowcy. Im bowiem grozi eliminacja parlamentarna. Marek Belka obiecuje więc wrażliwość społeczną i „dzielenie owoców wzrostu”. Damy emerytom nowe portfele (tym którzy mają jeszcze te stare), podniesiemy we wrześniu znacząco pensje wykładowcom szkół wyższych, podniesiemy kwotę wolną od podatku dla najuboższych, przywrócimy zasiłki rodzinne na starych zasadach i alimentacyjne też, będziemy dopłacać do ZUS dla nowo zatrudnionych, oddłużymy całkowicie służbę zdrowia, damy kasę na lepszą policję. Łącznie te obiecanki mogą w tym roku kosztować nawet 14 mld zł., jak wyliczyła jedna z poważnych gazet.
A gdzie jest plan Hausnera? A leży sobie gdzieś na pryzmie, gdzieś pomiędzy trzecią nowelizacją ustawy o biopaliwach a drugą ustawy o VAT. Ściślej mówiąc, leżą tam wszelakie propozycje ustaw mające charakter cięć wydatków. Za to szeroką ofensywę przeżywają te elementy planu, które drenują kieszenie obywateli, tych nie najbiedniejszych. A więc huzia na składki ZUS i KRUS, do boju akcyza na gaz, kosmetyki, piwo oraz używane samochody.
Sam minister Hausner podjął się działań na innym froncie – reanimuje służbę zdrowia. Ta reanimacja zakończy się katastrofą, bo bez reformy chce się w służbę zdrowia wpompować kilka miliardów (3-5 mld zł.) na jej oddłużenie. Szpitale błyskawicznie dostaną sygnał, do nowego zadłużania. W razie czego przecież rząd oddłuży nas po raz kolejny. Kiełbasa wyborcza to nie tylko domena rządzących.
A tymczasem PSL, które twierdzi, że nie odda ani guzika z resortu rolnictwa oraz KRUS, że o rolniczych agencjach to już nawet nie wspomnę. I nie jest ważne, czy ARR robi cokolwiek za te pensje, które pobiera, czy wręcz szkodzi. Kogo interesuje rozregulowany rynek mięsa, czy - ostatnio – zboża, które osiąga rekordowe ceny na rynku, a rezerwy leżą sobie w magazynach i nie można ich użyć z uwagi na bezwładną biurokrację. Strach pomyśleć co będzie z producentami rzepaku, obsiali oni bowiem w tym roku wyjątkowo dużo areału, a ustawa o paliwie rzepakowym padła. Kto skupi taką nadprodukcję, jak bardzo spadną ceny rzepaku, ile za to premii wezmą prezesi ARR?
LPR też obiecuje wszelką opiekę socjalną i sprawne zarządzanie majątkiem państwowym. W razie czego sypnie się szczodrą ręką wszelakimi dotacjami do produkcji. Taki katolicki socjalizm gospodarczy skończy się szybką katastrofą, a inwestycje zagraniczne okażą się marzeniem.
Najbiedniejsi zaś nadal nie chodzą na wybory i nie wierzą kolejnym obietnicom. Dla nich 800 zł Zasiłku czy renty jest cenniejsze niż 800 zł zarobione w pocie czoła w legalnej pracy. Ich oficjalne bezrobocie nie interesuje. Ważniejsza od niego jest godzinna stawka na „czarno” oraz ponowna weryfikacja świadczeń.
Natomiast klasa średnia zainteresowana jest podatkami i składkami. Dopóki cisną ją one w takim stopniu co teraz, to nie będzie mowy o rozwoju. Nikt jakoś nie chce obiecywać kiełbasek w postaci niższych podatków. Nawet PO tak o tym mówi, żeby na końcu zapewnić o „neutralności” wszelkich zmian dla budżetu. Czyli, że namieszają, namieszają, a na końcu i tak na to samo wyjdzie.
A mnie nie pozostaje nic innego jak tylko życzyć smacznego!