Konkretnie chodzi o film „Intruz”, który miałem przyjemność zobaczyć w ubiegłym tygodniu. Naprawdę niebanalna historia z 2015 roku, dobra gra aktorska. Jeden wiekowy aktor kogoś mi przypominał i zastanawiałem się w jakim innym europejskim filmie mogłem go obejrzeć. I tu niespodzianka - tym aktorem okazał się Wiesław Komasa - to przypomniano mi w napisach końcowych.
No, w końcu ktoś się poznał na naszych świetnych aktorach - pomyślałem. Rola może nie była wielka, ale odznaczyła się mocno w filmie. Moja radość zmalała, gdy na końcu napisów widniało jak byk, że film dofinansował Polski Instytut Sztuki Filmowej. Czyli nie o to chodziło! Nie tyle doceniono polskiego aktora, ale to konsekwencja polskich pieniędzy.
No ale zaraz. Przecież PISF miał finansować polskie filmy. A tu? O „polskości” produkcji dowiedziałem się dopiero w napisach. Film grany po szwedzku, dzieje się w Szwecji. Jak to? Pieniądze idą na tę instytucję z podatków, a potem do szwedzkich filmów?
Powołany dla polskiego filmu
„Instytut został powołany w celu realizacji zadań z zakresu polityki państwa w dziedzinie kinematografii”, zajmuje się „promocją polskiej twórczości filmowej” czytamy na stronach instytutu. Należy z tego rozumieć, że film szwedzki był w zakresie polityki państwa, lub promocją polskiej twórczości.
PISF jak może nie wszystkim wiadomo to instytucja, której przesyłane są pieniądze pobierane z biletów kinowych (10 proc. budżetu instytucji), czyli około 1,5 proc. ceny biletu, ale także od klientów kablówek (18 proc. budżetu), platform cyfrowych (36 proc. budżetu) i nadawców telewizyjnych (36 proc. budżetu). Innymi słowy, jeśli idziesz do kina, płacisz za kablówkę, czy platformę cyfrową to płacisz też na PISF.
Rocznie wpływa tam około 200 mln zł z dotacji i wpłat od kin, kablówek i platform. To mniej więcej wystarczyłoby na budżet prawie trzech największych produkcji w historii polskiego kina rocznie - przypomnijmy Quo Vadis kosztował 76 mln zł.
Takich wielkich produkcji PISF nie tworzy. Przeznacza kwoty na bardzo wiele filmów. Najwięcej zrealizowała Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, która dostała na 32 produkcje łącznie 77 mln zł, czyli ponad 2 mln zł na jedną.
W ostatnich trzech latach były jednak też 53 koprodukcje międzynarodowe - tak wynika z zamieszczonych sprawozdań za lata 2015-2018. W 43 z nich PISF był producentem, który sfinansował mniej niż 25 proc. budżetu.
Wspominany „Intruz” dostał od PISF aż 2 mln zł, co stanowiło 26 proc. jego budżetu. To jedyny film w koprodukcji, który dostał taką kwotę i nie miał polskiego reżysera. Rekordzistą z 2,8 mln zł dotacji PISF był „Czerwony pająk”, który reżyserował Marcin Koszałka. Ale tam PISF wyłożył 55 proc. budżetu.
Łącznie na filmy nakręcone przez niepolskich reżyserów poszło z PISF w ostatnich trzech latach 27 mln zł. Na Quo Vadis być może by nie wystarczyło, ale z pięć filmów dałoby się z pewnością nakręcić.
To może „Intruza” należałoby traktować jako inwestycję, która dała zwrot? Niestety tego dokładnie nie wiadomo na podstawie sprawozdań PISF, ale właściwie za pewnik można przyjąć, że nic z tego. W pozycji „przychody ze sprzedaży”, która obejmuje przychody z eksploatacji filmów, do których PISF ma prawa autorskie, widniała w latach 2015-2016 wartość około 200 tys. zł.
Instytut nie liczy więc raczej na zyski, ale chodzi o sztukę przez duże „S”, która najwyraźniej musi być deficytowa. Pytanie więc o cel inwestycji z przymusowo odebranych biednym Polakom pieniędzy w kulturę bogatych Szwedów pozostaje więc nadal otwarte.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl