To już zapewne koniec akcji pod nazwą „nowy Kodeks pracy”. Projekt od blisko miesiąca leży u minister Rafalskiej – prawdopodobnie schowany jest całkiem głęboko w szufladzie. Minister dostała go zaraz po tym, jak Komisja Kodyfikacyjna oficjalnie zakończyła swoją pracę.
Rafalska nie zabrała jeszcze głosu w sprawie (zapowiedziała jedynie, że potrzebuje około 30 dni na zapoznanie się z treścią dokumentu; termin minie w tym tygodniu). Dalsze czekanie nie ma już chyba sensu i musimy się pogodzić z faktem, że przyjdzie nam dalej korzystać z ustawy z 1974 r.
O tym, że projekt przepadł, dowiedzieliśmy się w czwartek 5 kwietnia. Nie zwołano w tej ważnej sprawie konferencji, na której dziennikarze mogliby zapytać o przyczyny i to, co dalej. Nie przeczytaliśmy też wyjaśniającego wszystkie wątpliwości komunikatu. Nic z tego. O losach najważniejszego aktu prawnego ostatnich miesięcy dowiedzieliśmy się z krótkiego tweeta rzeczniczki Prawa i Sprawiedliwości Beaty Mazurek.
Ministerstwo nie zareagowało
To decyzja partii, a co na to Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, które było gospodarzem Komisji Kodyfikacyjnej? Zupełna cisza, jak gdyby resort żadnego własnego zdania na ten temat nie miał.
Dopiero w poniedziałek milczenieprzerwał wiceminister Stanisław Szwed. Potwierdził, że ministerstwo nie planuje pochylać się nad projektem, bo nie ma na to wystarczająco dużo czasu.
- Jest za mało czasu do końca kadencji, żeby odbyć poważną, merytoryczną debatę nad wszystkimi propozycjami. Będziemy starali się te rzeczy, które jesteśmy w stanie jeszcze w tej kadencji przy obopólnej zgodzie partnerów społecznych, przeprowadzić. A resztę już w następnej kadencji – wyjaśnił.
Zobacz też: * *Szwed o projekcie kodeksu pracy: Mamy problem
Kalendarz zaskoczył panią minister
Tłumaczenie jest kuriozalne. Oto w dniu 15 września 2016 r. przy Ministerstwie Rodziny powołano Komisję, której czas pracy od samego początku był jasno określony (18 miesięcy), więc miała opracować projekt do połowy marca 2018 r. Wszystko poszło planowo, Komisja oddała dokument końcowy, po czym się rozwiązała.
Przypomniałam "kalendarium wydarzeń" po to, by pokazać, że ministerstwo doskonale wiedziało, że między zakończeniem prac przez Komisję a kolejnymi wyborami parlamentarnymi będzie zaledwie półtora roku (głosować będziemy jesienią 2019 r. ).
Tłumaczenie zamrożenia projektu niewystarczającym czasem przypomina wyjaśnienia dziecka, że dostało jedynkę, bo błędnie założyło, że nauczy się do dużego sprawdzianu w jeden wieczór. O ile jednak pierwszoklasista może jeszcze nie znać skutków swojego zachowania, tak ministerstwo już nie powinno się tym zasłaniać.
Czyli albo blefuje, albo jest niepoważne.
Projektu nie jest żal, ale tak się nie robi
Ministerstwo najpewniej nie chce mieć z projektem nic wspólnego, bo ten jest zwyczajnie zły. Wielokrotnie krytykowaliśmy w money.pl najbardziej szkodliwe propozycje, takie jak otwarcie drogi do zwalniania kobiet w ciąży, zmodyfikowanie urlopu na żądanie tak, że w gruncie rzeczy przestaje być "na żądanie", konieczność wykorzystania urlopu w tym roku, za który się należy.
Samego projektu nie szkoda, ale przecież mógł on być interesującym punktem wyjścia do dyskusji o tym, jak powinno wyglądać idealne prawo pracy. Różne organizacje i eksperci deklarowali, że chcą uczestniczyć w publicznych czytaniach projektu i dodawać swoje uwagi. Arbitralną decyzją partii rządzącej zostali tej możliwości pozbawieni.
Czytaj więcej: * *"Projekt Kodeksu pracy to partyzancka rewolucja". Prof. Monika Gładoch krytycznie o nowym prawie pracy
Obecnie obowiązujący Kodeks pracy został uchwalony w 1974 r. Od tego czasu był wielokrotnie nowelizowany. Decyzja o tym, że czas zastąpić go nową regulacją, zapadła już ponad 10 lat temu. Zadanie unowocześnienia ustawy powierzono Komisji Kodyfikacyjnej, na czele której stanął obecny wicemarszałek Senatu prof. Michał Seweryński.
Dziś mało kto o niej pamięta, bo projekt przepadł – nikt o nim nie dyskutował, nikt się nad nim nie pochylił. Tworzy się więc ciekawa tradycja powoływania komisji, których projekty już w kilka tygodni po ogłoszeniu zaczynają zbierać kurz w jakimś ministerialnym archiwum.
A stary Kodeks jak mieliśmy, tak mamy nadal.
Za wirtualny projekt zapłaciliśmy milion
Odrzucenie projektu bez sensownego wyjaśnienia przyczyn (wymówka z niewystarczającą ilością czasu mnie nie przekonuje) to wyraz lekceważenia obywateli – tym bardziej, że za pracę członków Komisji podatnicy zapłacili blisko milion złotych.
Czytaj więcej: Analiza warta milion. Tyle zapłaciliśmy za projekt kodeksu, który podobno projektem kodeksu nie jest
Skoro Komisja nie była kółkiem eksperckim, które dywaguje sobie na temat ciekawych rozwiązań prawnych, ale działała za publiczne pieniądze i miała przygotować dokument, który będzie podstawą dla uchwalenia kodeksu, to opinia publiczna zasługuje przynajmniej na to, by minister jasno powiedziała, jakie będą losy projektu. Żeby nie zasłaniała się brakiem czasu, tylko uczciwie wypunktowała, co tak bardzo odrzuciło ją w projekcie, że jego miejsce jest w koszu na śmieci.
A ministerstwo, zanim po raz kolejny powoła Komisję Kodyfikacyjna, niech zastanowi się, czy naprawdę jest mentalnie gotowe na nowy Kodeks pracy, czy może ten mający obecnie 44 lata będzie dobrze służył przez kolejne dwie dekady. I to oszczędzi nam komedii pod tytułem: "piszemy nowy kodeks w półtora roku".
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl