Przez światowe giełdy, w tym warszawski parkiet, przetoczyło się tornado. Sielska atmosfera w jednym momencie zmieniła się w duży niepokój o to, co stanie się w kolejnych dniach. To już czas na kryzys? Jak zwykle bywa na rynkach finansowych, pytań jest więcej niż odpowiedzi.
Rynki finansowe od kilkunastu godzin żyją załamaniem na amerykańskiej giełdzie. Przyszło ono niespodziewanie po tym, jak w zasadzie od początku 2017 roku ceny akcji na Wall Street pięły się systematycznie w górę, bijąc rekord za rekordem.
Dla "zwykłego śmiertelnika", który o giełdzie wie tyle, ile obejrzał w "Wilku z Wall Street", zaskoczenie jest tym większe, że przecież amerykańska gospodarka radzi sobie dobrze, a jej perspektywy rozwoju są więcej niż dobre. Świadczą o tym choćby najnowsze dane z piątku (o bezrobociu) i z poniedziałku (indeks ISM). Dlaczego jest więc tak źle, skoro jest tak dobrze?
W inwestorach na całym świecie już od jakiegoś czasu rosło przekonanie, że optymizm na giełdach jest już przesadzony. Od początku 2017 roku do ostatnich dni stycznia 2018 giełda urosła o blisko 60 proc. W tym samym czasie amerykańska gospodarka rosła w tempie 2-3 proc. Oczywiście nigdy te wielkości nie idą ze sobą w parze, ale dysproporcja, która w skali kilku lat się utworzyła, nie jest już normalna.
Wątpliwości co do tego, jak długo hurraoptymizm będzie się utrzymywał na giełdach, wzmacniane są co jakiś czas kolejnymi wypowiedziami znanych inwestorów, którzy wieszczą nadejście kolejnego kryzysu. Z pomocą przychodzi im statystyka, która pokazuje, że z głębszymi krachami na giełdach mamy do czynienia na różnych rynkach w cyklach 10-letnich. Zatem wszystkie znaki na ziemi i niebie mówią, że kolejny kryzys puka do drzwi.
W takiej sytuacji wystarczy iskra, by rozpalić w inwestorach na tyle duży strach przed powtórką z 2007-2008 roku, że puszczają bezpieczniki, a napływ kolejnych zleceń sprzedaży akcji wywołuje największą dzienną przecenę od dekady.
Gra na giełdzie to w dużej mierze umiejętność oszukania innych. W tej chwili mamy do czynienia z próbą wychwycenia momentu, w którym wszyscy zorientują się, że bańka na rynku akcji urosła już do przesadnych rozmiarów i czas uciec z pociągu pędzącego w przepaść. Takie badanie terenu mamy w tej chwili.
Drugie to twarde dane i fundamenty, na jakich opera się ekonomia, a i te podpowiadają, że czas zacząć bessę. Gdy gospodarka rośnie, a z nią w górę idą ceny, trzeba się przygotować na podwyżki stóp procentowych. To kolejny wróg hossy.
Rosnące oprocentowanie w bankach sprawia, że potencjalne zyski z ryzykownych inwestycji na giełdzie tracą na atrakcyjności. Nie trzeba już tyle ryzykować, skoro teoretycznie bezpieczne banki oferują coraz większe stopy zwrotu. W tej chwili główna stawka w amerykańskim banku centralnym wynosi 1,5 proc., a wiele wskazuje na to, że na koniec roku przekroczy 2 proc. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu była na poziomie 0-0,25 proc.
Chociaż amerykańska giełda daje oznaki przegrzania, jest za wcześnie, żeby skazywać ją już w tej chwili na pożarcie. Tym bardziej że ostatnie godziny pokazują wyhamowanie spadków cen akcji i uspokojenie inwestorów. Mowa przede wszystkim o Europie, ale także kontrakty terminowe na giełdzie w USA sugerują opanowanie nerwów.
To tylko chwilowy przystanek w dalszym pompowaniu bańki spekulacyjnej czy wstęp do głębszej przeceny? To pytanie zadają sobie w tej chwili wszyscy obserwatorzy. Większość ekspertów raczej uspokaja, stawiając na pierwszą opcję. Kluczowe będą kolejne dni, które pokażą co tak naprawdę myślą inwestorzy, gdy już ochłoną.
Na pewno zaskoczeniem nie będzie sytuacja, w której za kilka tygodni będziemy ogłaszali kolejne rekordy na Wall Street. Jest to tak samo prawdopodobne, jak dalsza paniczna wyprzedaż akcji. W końcu na giełdzie są tylko dwie możliwości: albo notowania rosną, albo spadają. Gdyby było to proste do przewidzenia, nie dochodziłoby do takich zaskakujących zwrotów jak te z ostatnich kilkunastu godzin.