Szef MON zapowiadał, że jeszcze w tym roku Polska podpisze kontrakt na dostawę nowych okrętów podwodnych. Za nami pierwszy tydzień marca i nawet nie ogłoszono przetargu. Słynny konkurs ofert na śmigłowce rozpisano 5 lat temu i wciąż nie wybrano dostawcy. - Syndrom salonu samochodowego ciągle pokutuje w umysłach polityków. Tymczasem uzbrojenia nie kupuje się w ten sposób - wskazuje Wojciech Łuczak ekspert ds. bezpieczeństwa i obronności.
Zdaniem ekspertów plany resortu obrony są całkowicie nierealne.
- W wariancie ekstremalnego tempa taki przetarg mógłby być rozstrzygnięty latem, ale moim zdaniem jego ogłoszenie w tym roku wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne - mówi Mariusz Cielma, ekspert wojskowy i redaktor naczelny magazynu „Nowa Technika Wojskowa”.
Marynarka nie ma szczęścia
Poprzednicy PiS też ciągle przekładali program „Orka”, który ma dostarczyć polskiej armii trzy nowoczesne okręty podwodne. W „Programie rozwoju Sił Zbrojnych RP w latach 2009-2018” zapisano, że pierwsza nowa jednostka zostanie przekazana Marynarce Wojennej w 2017 r.
Potem w planach modernizacji Wojska Polskiego nastąpiła zmiana i pierwsze dwie nowe jednostki miały zacząć pływać pod polską banderą w 2022 r. Potem jeszcze poszerzono oczekiwania związane z tymi okrętami i termin przesunięto. W najnowszej wersji programu oczekujemy jednostek, z których będzie można wystrzeliwać pociski manewrujące dalekiego zasięgu.
- Jestem zbulwersowany faktem, że najdroższy i najbardziej skomplikowany przetarg jest przygotowywany przez wąska grupę ludzi w Inspektoracie Uzbrojenia. Co gorsza oni mają to zrobić najprawdopodobniej już do lata - mówi Wojciech Łuczak, ekspert ds. bezpieczeństwa i obronności..
W jego ocenie brakuje w tym przypadku poważnej analizy, za to dużo jest polityki. - Brakuje ciągłości. Nie ma u nas w zwyczaju wprowadzania opozycji w szczegóły najważniejszych programów zbrojeniowych, jak dzieje się to w państwach z dłuższą demokratyczną tradycją. Tam traktowane jest to jako wspólne dobro, a nie arena walki politycznej - wskazuje Łuczak.
Kiedy w połowie stycznia pytaliśmy o losy programu, MON odpowiedziało nam, że „pozyskanie okrętów podwodnych nowej generacji „Orka” jest obecnie w fazie analityczno-koncepcyjnej”. Na dzisiejsze pytanie o termin ogłoszenia przetargu z biura prasowego otrzymaliśmy łudząco podobną odpowiedź.
„Prowadzona jest faza analityczno-koncepcyjna dotycząca programu „Orka”. Wszczęcie postępowania na „Orkę” planowane jest w br.” W korespondencji w żaden sposób nie odniesiono się do faktu, że minister Macierewicz w styczniu zapowiadał podpisanie kontraktu, a nie ogłoszenie przetargu.
Pływające muzea nie odstraszą wrogów
- Nikt chyba nie wie, kiedy on wreszcie zostanie ogłoszony, choć wielokrotnie słyszałem ze strony MON, że wszystko jest już gotowe. W takich warunkach trudno mówić w ogóle o podpisaniu umowy. Niestety zmarnowaliśmy ostatnie lata - mówi WP money komandor rezerwy Maksymilian Dura, który przypomina też, że taki okręt buduje się co najmniej pięć lat, zatem nie ma szans, by szybko nowe jednostki weszły do służby.
Polska Marynarka, która wciąż przypomina muzeum, ma teraz do dyspozycji 39 okrętów bojowych ze średnią wieku ponad 33 lat. Najbardziej zawyżają ją jednostki podwodne.
Cztery małe jednostki dostaliśmy od Norwegów w prezencie. Wszystkie mają ponad 50 lat. Tylko jeden okręt podwodny „Orzeł” produkcji rosyjskiej jest w miarę nowoczesny, ale eksperci uważają, że wielkiego pożytku z tej jednostki i tak nie ma.
- Tak naprawdę nawet i on nie jest w pełni sprawny. Rzecz w tym, że nie ma w Europie, a myślę, że i na świecie, drugiej takiej zabytkowej Marynarki Wojennej. Dlatego nie możemy już dłużej czekać i potrzebne są zdecydowane działania - mówi Cielma.
Ekspert „Nowej Techniki Wojskowej” zgadza się z Łuczakiem, który wspomina o zbyt małym zespole pracującym nad tym zamówieniem. We francuskim odpowiedniku naszego Inspektoratu Uzbrojenia pracuje 10 tys. fachowców, u nas 400 osób.
Okręty prawie atomowe
- Tego się nie da przeskoczyć. Brakuje ekspertów, a na dodatek nie ma ich skąd wziąć. Trzeba lat, żeby ich wychować i wyposażyć w stosowną wiedzę i umiejętności. Dlatego o przyśpieszeniu w jakichkolwiek przetargach nie może być mowy. Szczególnie w tym wypadku, gdy jeden okręt kosztować może nawet 3 mld zł - mówi Cielma.
Braki kadrowe są od lat bolączką w Inspektoracie. Nie jest tajemnicą, że na jednego eksperta przypada tam kilka projektów. Nawet jeśli ktoś pracuje przy największych przetargach, to nie jest zwalniany z zajmowania się mniejszymi konkursami.
- Tymczasem wstępne oferty od jednego producenta na okręty nawodne miały tysiąc stron. W przypadku podwodnych będzie tego jeszcze więcej. Tego się nie da szybko opracować - wyjaśnia Cielma.
Wtóruje mu Wojciech Łuczak, który potwierdza, że jest to program dużo bardziej skomplikowany od śmigłowcowego. - Okręty mają mieć parametry zbliżone do tych o napędzie atomowym. W grę wchodzi system odpalania spod wody pocisków rakietowych i możliwość pozostawania pod wodą nawet do miesiąca czasu - wylicza Łuczak.
W jego ocenie wszystko to sprawia, że terminy podawane przez Macierewicza są kompletnie nierealne. Co zatem można zrobić, by marynarze dostali nowy sprzęt szybciej? W ocenie ekspertów jedyną dostępną opcją jest wypożyczenie okrętów od przyszłego dostawcy. Na szczęście wszyscy producenci, którzy starają się o kontrakt MON, proponują nam takie rozwiązania.
- Pływanie podwodne jest jak latanie. Jeśli odstawi się nawet na krótki czas trening, to traci się kompetentne kadry. Tymczasem mamy jeszcze ludzi, którzy potrafią pływać pod wodą, dlatego warto skorzystać z wypożyczenia - mówi Wojciech Łuczak. Pytanie od kogo i o ile podniesie to koszty kontraktu, pozostanie na razie bez odpowiedzi.
Trudny wybór
Wiadomo, że wśród potencjalnych oferentów jest szwedzki Saab, niemiecki ThyssenKrupp i francuska stocznia DCNS. Wybór między nimi nie będzie łatwy, bo każdy z nich ma swoje wady i zalety. Eksperci są jednak zgodni - kluczowa dla całego programu będzie decyzja dotycząca pocisku manewrującego.
Jak już pisaliśmy w WP money,niemieckie okręty nie są w nie wyposażone, za to Francuzi oferują pociski NCM bliźniaczo podobne do słynnych amerykańskich Tomahawków, dodatkowo gwarantując nam pełną swobodę w ich użyciu.
W przypadku wyboru Szwedów albo Niemców musielibyśmy kupować pociski od Amerykanów. Wtedy trzeba by z nimi każdorazowo uzgadniać wybór zarówno celu, jak i sam moment odpalenia.
- Dlatego najbardziej komplementarna jest oferta francuska, ale jest tu pewien problem. Jednostki, które nas interesują, nie są wykorzystywane w Europie. Francuska marynarka nie ma ich na wyposażeniu ani żadna z armii NATO. Służą za to w Malezji i Chile, a budowane są w Brazylii i w Indiach - wylicza Cielma.
Okręty niemieckie są bardzo popularne w armiach sojuszu i co nie jest bez znaczenia, projektowane są specjalnie do operowania na Bałtyku. Tu też zaledwie 150 kilometrów od granicy z Polską jest baza treningowa z nowoczesnym symulatorem. Moglibyśmy z niej korzystać.
Ponadto Niemcy mają na stanie kilka okrętów, do których brakuje im obsady i proponowali nam już ich wynajem. W przypadku Szwedów minusem jest to, że proponowany przez nich okręt A26 jeszcze nie został zbudowany, nie mówiąc o testach i doświadczeniach z użytkowaniem.
Problem z budżetem
Tu jednak pojawia się korzyść. Jako że na razie zmówione są dwie sztuki, Szwedzi szukają kogoś do kooperacji przy tym projekcie, co zmniejszyłoby koszty. - W tym przypadku są to najbardziej zaawansowane technologie. Dlatego na tym wyborze najprawdopodobniej nasz przemysł mógłby zyskać najwięcej. Najtrudniej tu jednak określić czas oczekiwania na wejście okrętów do służby - mówi Cielma.
Oczywiście o wyborze dostawcy zdecydują nie tylko wartości bojowe, ale wartość offsetu i poziom transferu technologii do naszej zbrojeniówki. Wszyscy oferenci przynajmniej na tym etapie proponują budowę jednostek w polskich stoczniach i co najmniej 50-proc. udział polskich zakładów w procesie produkcji.
Na szczegóły musimy poczekać do ogłoszenia przetargu i pierwszych propozycji producentów. Problem w tym, że nie wiadomo, jak długo to potrwa. Plan modernizacji armii zakłada do 2022 r. wydanie 13 mld zł na zakupy dla marynarki. Chyba, że i on ulegnie zmianie.
- Gołym okiem widać, że przed nami możliwe problemy budżetowe. Zadłużamy się coraz bardziej. Zatem pytanie, w jak sposób i czy w ogóle kasa państwa wytrzyma wydatek rzędu 10 mld zł zaczyna być coraz bardziej aktualne - przestrzega Wojciech Łuczak.