Ograniczenie liczby członków rządu Mateusza Morawieckiego to tylko zagrywka wizerunkowa. Łączna wartość pensji zwolnionych wiceministrów jest daleka od obiecanych oszczędności, które dymisje miały przynieść.
Mateusz Morawiecki "odchudzenie" rządu zapowiedział po ujawnieniu informacji, jak hojna dla swoich współpracowników była Beata Szydło. Tylko w ubiegłym roku na nagrody dla ministrów wydała około 1,5 mln zł. To jednak nie wszystkie pieniądze. Wiceministrowie w jej rządzie w ciągu dwóch lat zainkasowali łącznie 2,4 mln zł nagród i premii. Decyzję o zwolnieniach ogłoszoną przez Morawieckiego 5 marca trudno traktować inaczej niż próbę przykrycia tej sprawy.
Według słów premiera, pozbycie się 20-25 proc. wiceministrów oraz ograniczenie wypłacania nagród miało przynieść około 20 mln zł oszczędności. Zapowiedzi brzmiały imponująco, ale okazały się odległe od prawdy. Jak policzyliśmy, dotychczasowe dymisje to 2 mln 250 tys. zł oszczędności. Pod warunkiem, że na stałe znikną z listy płac budżetu państwa.
Dotychczasowe dymisje to nie koniec. Głowy mają nadal spadać - prace ma stracić około 25 wiceministrów. Dotychczas z resortami pożegnało się 17, w tym 8 sekretarzy i 9 podsekretarzy stanu. Nawet jeśli kolejne osoby drżące o prace okażą się sekretarzami stanu - najlepiej wynagradzanymi wiceministrami - to oszczędności wzrosną maksymalnie do 3,8 mln zł. To nadal kilkukrotnie mniej niż obiecane 20 mln zł. Chyba, że premier o 20 mln zł mówił w kilkuletniej perspektywie. Brakującą kwotę ma stanowić zakaz przyznawania nagród i premii przyznawanych ministrom i wiceministrom, którym daleko do 16 mln zł.
Co więcej, część zdymisjonowanych wiceministrów nie zniknie z listy płac polskiego państwa. Sam premier mówił bowiem, że chce zmian w funkcjonowaniu rządu - podsekretarze stanu mają trafić do korpusu Służby Cywilnej lub zostać przeniesionymi na stanowiska "okołorządowe". Taki los, według medialnych doniesień, ma stać się udziałem np. Piotra Woźnego, który z wiceministra przedsiębiorczości i technologii oraz pełnomocnika rządu ds. walki ze smogiem zmieni się w "pełnomocnika premiera ds. walki ze smogiem".
Na całe zamieszanie z pewną nadzieją patrzą szeregowi urzędnicy korpusu Służby Cywilnej. Choć pojawiają się głosy, że premier może na ich pensjach próbować "zaoszczędzić" i zbić kapitał polityczny, to nasi rozmówcy sądzą, że zmiany wreszcie "odmrożą" kwotę bazową, która stanowi podstawę do obliczenia ich wynagrodzenia. Ta nie zmieniła się od 2009 r.
Jak mówi w rozmowie z money.pl pracownik w jednej z instytucji podległych premierowi, kadra urzędnicza doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że politycy najchętniej pensje podnoszą "swoim". Jeśli do Służby Cywilnej trafi więcej "nominatów" politycznych, rządzący będą bardziej skorzy do podniesienia kwoty bazowej, co rzeczywiście i trwale podniesie pensje.
Przeniesienie podsekretarzy stanu do Służby Cywilnej oznacza także podwyżki dla wiceministrów. Obecnie, ze wszystkimi dodatkami zarabiają około 10 tys. zł brutto. Na stanowisku kierowniczym w SC, a zapewne takie zaszeregowanie otrzymają, sama pensja zasadnicza może sięgnąć 12,5 tys. zł brutto. Teoretycznie nikt nie powinien być stratny. Poza podatnikiem po raz kolejny nabitym w butelkę PR-owymi i księgowymi.